Batman v Superman: Świt sprawiedliwości - recenzja filmu
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...
"Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" to wyzuty z wszelkiej emocjonalności pusty kawałek kina, pozostający w cieniu Nolanowskiej trylogii o Mrocznym Rycerzu, która przy całym swoim bagażu zalet i wad była przede wszystkim "jakaś". |
Słowem wstępu: nie czytam namiętnie komiksów. Jakoś ta część popkultury nie potrafi mnie wystarczająco zaangażować i zaciekawić. Oczywiście swego czasu przeczytałem, a raczej przejrzałem kilka zeszytów przygód chociażby Supermana, Spider-Mana czy Batmana, ale nie pochłonęły mnie na tyle, aby zagłębiać się w ich historie systematycznie. Znam główne postacie, wiem, kto jest kim, jakie ma możliwości, z kim jest powiązany. A wszystko po to, aby jak najlepiej zrozumieć produkcje, którymi współcześnie atakują nas zewsząd stacje telewizyjne, kinowi producenci i internetowe platformy, takie jak Amazon czy Netflix. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w ten sposób ucieka mi także cała masa smaczków, odniesień i nawiązań, ale muszę przyznać, że jedyne, czego tak naprawdę oczekuję od takiego seansu, to obejrzenia zgrabnego, względnie spójnego filmu rozrywkowego, który przeniesie mnie w inny, fantastyczny świat i powie co nieco o konflikcie podstawowych wartości. Filmu, który w całym tym zalewie superbohaterskich produktów będzie wstanie mnie jakoś wyrwać z marazmu wywołanego utartymi kliszami i schematami, którymi usiane są kolejne komiksowe cykle. No i muszę przyznać, że "Batman v Superman" mnie z tej stagnacji i nudy nie wyrwał.
Na dobrą sprawę ten film to najpierw 1,5-godzinna zbitka nudnych, nieskładnych scen wyrwanych z kontekstu kilkunastu komiksowych fabuł, która prowadzi do całkiem widowiskowego pojedynku tytułowych bohaterów, trwającego (o zgrozo!) około 10 minut, po czym następuje magiczne pojednanie (z rzędu tych żałosnych) i masakryczna zapchaj-dziura w postaci naparzanki ze wspólnym wrogiem w stylu Michaela Baya. Nie wiem jak Wy, ale ja w kinie poszukuję czegoś innego niż pustej, nic nie wnoszącej feerii efektów specjalnych wykreowanych na zielonych panelach. Pal licho ten green screen – jeśli jest wykorzystany właściwie i z umiarem, może posłużyć przecież do zbudowania arcyciekawego świata, który pochłonie nas bez reszty swoją widowiskowością i monumentalnością – ale gdzie się podział w filmie Zacka Snydera scenariusz?
Takich scen-perełek jest w filmie zdecydowanie więcej, a wszystko to jest przeplatane pseudofilozoficznymi gadkami o wierze w ludzkość, jednostkowym decydowaniu o losach świata i degeneracji prawych w obawie przed utratą kontroli oraz podsycane całymi, przydługimi sekwencjami snów Wayne'a, które są do wymowy filmu tak potrzebne jak Paulowi McCartneyowi gaża z występu na festynie w Luboszowie.
|
Nie zabraknie tu także ponurego sztafażu, który każe Snyderowi umieścić swój dramat w ciemnych, klaustrofobicznych sceneriach przypominających te z "Watchmen. Strażników". Świtu sprawiedliwości próżno więc tutaj szukać, tym bardziej promyka nadziei. Całość skupia się bowiem na dekadenckich rozważaniach, kto kontroluje wszechpotężnych bohaterów i – w razie ich błędów – ponosi za to odpowiedzialność. Szkoda, że są to tylko czcze rozmyślania, bo przecież na końcu za każdym razem pojawiają się dziękczynne wieńce, złote medale i marsze pochwalne, a za plecami tysiące hektarów zrównanych z ziemią budynków. Znacznie lepiej skupić się więc na poszukiwaniu porównań głównych postaci do Chrystusa. Wszechobecne krzyże, biblijne odniesienia, czy nawet ostatnie kuszenie i niemal identyczne odtworzenie piety w jednej ze scen pozwalają stwierdzić, że mesjańskie nawiązania stały się nadrzędnym punktem programu Snydera, który tym sposobem chciał podkreślić "boskość" swoich bohaterów.
Nadmiar bohaterów sprawia, że ich kreacja zostaje ledwo zaznaczona, a najważniejsza przecież dla tego filmu historia niejednoznacznej, bo opartej na wielu kontrastach relacji tytułowych bohaterów sprowadzona do pustego mierzenia sobie wzajemnie przyrodzeń dwóch samców, którzy nie mogą się pogodzić z faktem, że ten drugi uratował więcej osób i jest bardziej lubiany. Nie uratuje tego nawet sprawnie nakręcona sekwencja walki Supermana i Batmana, bo – po pierwsze – jest za krótka, po drugie – wiemy, że nikt tutaj nie przegra, ani nie wygra, przez co nie czujemy żadnej atmosfery niepewności, i po trzecie – koniec końców dostajemy tak kiczowaty rozejm, że dorównuje on jedynie "niezwyciężonej sile miłości" Anne Hathaway z "Interstellar" Christophera Nolana. Zdaje się, że w słowniku Snydera nie ma słowa "harmonia", a dominuje nadmiar i skrajność. Z jednej strony kilku rzeczy mamy za dużo: akcji, efektów, bohaterów, wątków. Zewsząd wylewa się patetyczną muzyka Hansa Zimmera i Junkiego XL oraz sceny nakręcone w zwolnionym tempie, mające chyba odzwierciedlić poszczególne kadry komiksów. Z drugiej, brakuje tu charakteru, brakuje określenia intencji i pobudek, brakuje logiki, tytułowego konfliktu. Jedynym plusem w całej tej ciężkostrawnej mieszance okazuje się być paradoksalnie postać Lexa Luthora w wykonaniu Jessego Eisenberga. Bo choć główny czarny charakter przerysowany jest tu do granic możliwości i czuć w nim pokłosie Ledgerowego Jokera, to jednak swoją nadekspresyjnością, słowotokiem i szaleńczym błyskiem w oczach wprowadza do filmu jakąś energię i ledwie wyczuwalny pierwiastek emocji, których w filmie Snydera próżno szukać nawet ze świecą.
Ocena:
|
BATMAN V SUPERMAN: ŚWIT SPRAWIEDLIWOŚCI (2016)
Tytuł oryginalny: Batman v Superman: Dawn of Justice
Reżyseria: Zack Snyder
Obsada: Ben Affleck, Henry Cavill, Amy Adams, Jesse Eisenberg, Diane Lane, Jeremy Irons, Laurence Fishburne
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
31 marca 2016
Zobacz także:
|
|