Joy - recenzja filmu
Amerykańska telenowela
"Joy" to niby-przewrotna komedia o drodze od pucybuta do milionera, ostatecznie przypominająca torbę ogranych schematów, nieudanych scen, wizualnych metafor oraz przesadzonych teatralnych zagrań, które tworzą coś na wzór amerykańskiej telenoweli. |
David O. Russell dał się poznać Hollywood jako swoisty magnes na Oscary. Jego trzy najbardziej popularne filmy ("Fighter", "Poradnik pozytywnego myślenia", "American Hustle") do tych najbardziej pożądanych nagród w przemyśle filmowym łącznie nominowane były aż 25 razy! Do dziś zastanawiam się, jak to możliwe, bo za najlepszy film tego reżysera nieustannie uważam "Fightera", który notabene wyróżnień zgarnął najmniej ("tylko" siedem). Można powiedzieć więc, że przy realizacji "Joy" oczekiwania były spore i niestety (albo stety), tym razem, przerosły ulubionego twórcę Fabryki Snów.
Jego najnowszy film luźno inspirowany jest historią niejakiej Joy Mangano (Jennifer Lawrence) – amerykańskiej samotnej matki z Long Island, pracującej na trzech etatach, która pewnego dnia wpada na pomysł skonstruowania i wyprodukowania mopa obrotowego. Jej produkt ma być bardziej wydajniejszy i o wiele wygodniejszy w użyciu niż te dostępne na rynku. Nieoczekiwanie wynalazek okazuje się światowym fenomenem, a do niedawna biedna jak mysz kościelna kobieta staje na czele imperium finansowego wartego miliony dolarów. Sam pomysł wynalezienia mopa, choć mało filmowy i wywołujący uśmiech na twarzy, mógł okazać się zdecydowanie czymś więcej. Bo Russelowi nie chodzi wyłącznie o sam wynalazek, który "miał odmienić życie milionów ludzi", ale o podanie w wersji feministycznej historii o spełnianiu swojego amerykańskiego snu. Mop jest tu więc tylko środkiem do ukazania historii prostej dziewczyny, która od dziecka była dostatecznie błyskotliwa i uparta, aby swoje marzenia przekuć w sukces, który uczynił z niej milionerkę i pozwolił walczyć z bezwzględnym systemem wykorzystującym ludzi.
A wystarczyłoby żeby reżyser naprawdę uwierzył w potencjał historii Joy Mangano. Zamiast tego, postanawia zamienić jej życie w niemały bałagan przedstawiony za pomocą nieautentycznych scen, sztucznych dialogów i płytkich, nierealnych bohaterów.
Cały drugi plan wykreowany jest bowiem przez Russela jako mocno odchylony od normalności. Mamy tutaj nieustannie szukającego "miłości" ojca (słaby Robert De Niro), uzależnioną od telenoweli i oper mydlanych matkę (irytująca Virginia Madsen), nieporadnego byłego męża głównej bohaterki (sympatyczny Edgar Ramirez) i wszechwiedzącą babcię (urocza Diane Ladd), która nie dość, że jest narratorem opowieści, to zostaje przedstawiona jako anioł stróż bohaterki, który nieustannie wypowiada pseudointelektualne motywatory. Postacie są więc bardzo grubymi nićmi szyte i raz po raz dokonują jakichś nierealnych decyzji i wyborów. W kontraście do nich staje tylko Joy, która na dobrą sprawę jest jedynym racjonalnie myślącym bohaterem filmu. |
Małe odniesienie do rzeczywistości i irytujący kontrast pomiędzy bohaterką a jej rodziną sprawia, że film nie potrafi dostatecznie zaangażować. Widz raz po raz jest wybijany z rytmu, niczym matka głównej bohaterki z oglądania ukochanych telenoweli.
Odbioru filmu nie ułatwia również siermiężne aktorstwo. Znudzone i bardzo nijakie hollywoodzkie gwiazdy snują się po retroscenografiach z beznamiętnym wyrazem twarzy. Lawrence, choć niesie ten film na swoich barkach, do swojej roli zupełnie nie pasuje. Ani odrobinę nie przypomina przygniecionej przez ciężar życia 35-latki z dwójką dzieci i trzema kredytami. Robert De Niro po raz kolejny pokazuje, że na aktorskiej emeryturze na dobre utknął w roli "zwariowanego dziadka". Krótki, ale naprawdę solidny występ zdaje się dawać tutaj tylko Bradley Cooper. Winą za taki stan rzeczy można obarczać głównie scenariusz, który dosyć płytko buduje występujące w historii postaci. Nie da się jednak ukryć, że film "reżysera aktorów", jak mówią o Davidzie O. Russellu, zasługiwał na aktorstwo z najwyższej półki, które z galerii ekscentrycznych i oklejonych od rzeczywistość postaci stworzy role godne zapamiętania. A tak, każda postać wygląda tutaj na naszkicowaną w połowie i czekającą na rozwinięcie, które nigdy nie nastąpi. Oczywiście reżyser "Złota pustyni" serwuje nam w swoim najnowszym filmie kilka naprawdę niezłych zagrań i reżyserskich fajerwerków (olbrzymi plus za scenę zza kulis telezakupów), jednak te drobne zachwyty, pojedyncze ujęcia czy mało znaczące detale gubią się w morzu nijakości i ospałości. Charakterystyczne chwyty Nowojorczyka przegrywają więc z bezczelnym mieleniem wizji amerykańskiego snu. Bo "Joy" brakuje emocjonalnego uderzenia "Fightera" czy uroku "Poradnika pozytywnego myślenia". Dużo bliżej mu do niemiłosiernie nużącego "American Hustle". To bite dwie godziny nudy, kiepskich dialogów, płaskich postaci i monotonności. I nawet dobra (choć wcale nie rewelacyjna) Jennifer Lawrecene nie jest w stanie obronić tego filmu.
|
Ocena:
JOY (2015)
Tytuł oryginalny: Joy
Reżyseria: David O. Russel
Obsada: Jennifer Lawrence, Bradley Cooper, Rober De Niro, Édgar Ramírez, Diane Ladd
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
16 stycznia 2016
Zobacz także:
|
|