Trylogia "Hobbita" jest jak powrót w rodzinne strony po wielu latach nieobecności. Mimo że znasz ten świat od podszewki, nie jest dla ciebie niczym nowym i na dobrą sprawę niczym cię już nie zaskoczy, to i tak darzysz to miejsce szczególnym sentymentem. I choć "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" to najsłabsza część nowej trylogii Jacksona, pożegnanie ze Śródziemiem, wciąż jest przednią zabawą i pozostanie miłym wspomnieniem. |
"Hobbit" to książka dla mnie szczególna. Przeczytałem ją wiele razy, w różnych okresach mojego życia. Za każdym razem odnajdywałem w niej coś innego. Nie przeszkadza mi jednak fakt, że Peter Jackson zdecydował się z krótkiej książki zrobić trylogię. Nie miałem nowozelandzkiemu reżyserowi również za złe tego, że postanowił ingerować w historię i dodać nowe wątki, a także wprowadzić nowych bohaterów. Dlaczego? Ano dlatego, że tak jak niegdyś, siedząc wygodnie na kanapie, Tolkien przenosił mnie w zupełnie inny, magiczny świat, tak teraz, dzięki Jacksonowi po raz kolejny z radością zasiadałem w kinowym fotelu i dawałem się porwać jego wizji. "Hobbit" jest przesadzony. Trzeba to bez ogródek przyznać. Brakuje mu subtelności i umiaru. Jest spektakularny, łatwy, a wszystko podane jest łopatą, bez jakiejkolwiek dozy niedopowiedzenia. Warto jednak zauważyć, że nikt od nowej trylogii Jacksona nie oczekiwał czegoś więcej. Przynajmniej ja. Dla mnie, po raz kolejny miał być dobrą zabawą - wycieczką w stare dobrze znane miejsca. A i należy przyznać, że oprócz efektów specjalnych, film Jacksona w niektórych momentach przypomina moralitet, którym przecież jest książka Tolkiena. Podobnie jak pierwowzór, to utwór z alegorycznymi postaciami personifikującymi walkę dobra ze złem. To opowieść o różnych stopniach chciwości, o zatraceniu i odnajdywaniu swojej osobowości oraz celu w życiu. W końcu, to historia o nietolerancji, uprzedzeniach, starych, niepotrzebnych waśniach, pysze i dumie. Nie zapominajmy bowiem, że tolkienowskie historie to klasyczne "opowieści drogi". Kolejne odwiedzane miejsca w Śródziemiu, kolejni napotkani przyjaciele i wrogowie, kolejne pokonane trudności stają się przeżyciami duchowymi i pomagają bohaterom w odkryciu własnego ja. I to, choć przedstawione czasem głupkowato, czasem żenująco, widać w "Hobbicie". To, czym "Hobbity" wygrywają to przede wszystkim aktorstwo. Martin Freeman to najlepszy niziołek, jaki kiedykolwiek był (no, lepszego i tak już nie będzie). W każdym momencie wydaje się cieszyć swoją rolą i tym, że bierze udział w takim przedsięwzięciu. Jest naturalny. Ogląda się go bardzo dobrze - lekko i przyjemnie. Mimo że latka lecą, to Ian McKellen dalej w roli poczciwego czarodzieja wygląda świetnie. Nadal pozostaje dostojny i nieodgadniony. Nie inaczej jest z Christopherem Lee. 92-letni aktor, który po raz kolejny wcielił się w postać Sarumana, jako jedyny poznał Tolkiena osobiście, więc co jak co, ale powrót do Śródziemia się mu należał. I choć pojawia się tylko na moment, to wciąż ma coś w sobie, co przyciąga wzrok. Jest magnetyczny i bardzo mroczny. Na plus zaliczam występy Luke'a Evansa i Richarda Armitage'a. Ich gwiazdy zasłużenie rozbłysły dzięki "Hobbitowi"– panowie są charyzmatyczni i dobrze sobie radzą w rolach kostiumowych. Oby tylko w przyszłości wybierali lepiej swoje role. Bo choć Evans w najnowszej "Draculi" jest aktorem zdecydowanie najlepszym, to sam film pozostawia wiele do życzenia. Podobnie jest z Armitage'em, który roli w tegorocznym "Epicentrum" do udanych nie zaliczy. Zdecydowanym zwycięzcą tej i poprzedniej części jest u mnie jednak fantastyczny Lee Pace. Jego król Thranduil to postać szalenie ciekawa, intrygująca i niejednoznaczna. Cieszę się, że poświęcono mu więcej czasu. To, co mnie zachwyca zarówno we "Władcy Pierścieni", jaki i w "Hobbicie" to ogrom plenerów, który odbierają moje oczy, podczas seansu. Każda kraina, która ukazuje się w filmie jest dopięta na ostatni guzik. Tutaj nic się nie rozsypuje. Miejsca, do których zabiera nas reżyser urzekają różnorodnością i wyrażają niejako każdy nastrój, każdą porę dnia. Mamy tu nostalgiczne pagórki Shire, w których każdy czuje się bezpiecznie, w których może odetchnąć pełną piersią, spacerować skąpany promieniami zachodzącego słońca i rozkoszować się zapachem trawy. Z tak sielankowych krajobrazów w mgnieniu oka możemy przenieść się do chłodnych i mrocznych lochów Samotnej Góry, gdzie czuć zapach zgnilizny i topiącego się wosku. Uderza w nas odór czyhających na nasze życie goblinów, a pokryte złotem skały wyzwalają w nas żądzę i chciwość. Wędrując przez Śródziemie, trafimy także do siedziby leśnych elfów, gdzie czujemy potęgę wiedzy i magii. Rivendell z kolei przyciąga nas swoim pięknem, życiem, jak również tajemniczością i pewnego rodzaju ciemnością. I to właśnie ta geografia Śródziemia zdaje się rekompensować rażące i tandetne dialogi oraz serię scen, podczas których albo będziemy przewracać oczami, albo parskniemy śmiechem. "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" nie jest może najlepszym zakończeniem opowieści o wędrówce Bilbo Bagginsa, jest za to całkiem dobrym wstępem do najważniejszych z tolkienowskich baśni. "Hobbit"Jacksonowi udał się połowicznie, a najlepiej nową trylogię opisuje zakończenie trzeciej części. Podróżnik w końcu dociera w swoje rodzinne strony, do swoich. Jednak przeżyta przygoda i wszystko, czego doświadczył w trakcie wędrówki sprawia, że czuje się samotny. Nie inaczej jest w przypadku "Hobbita". Mimo że powrót do Śródziemia można zaliczyć do udanych, to i tak z większym sentymentem patrzy się w przeszłość - w świat, w który ponad dekadę temu zabierał nas "Władca Pierścieni". Ocena: |
HOBBIT: BITWA PIĘCIU ARMII (2014)
Tytuł oryginalny: Hobbit: The Battle of Five Armies
Reżyseria: Peter Jackson
Obsada: Martin Freeman, Ian McKellen, Richard Armitage, Evangeline Lilly, Lee Pace, Luke Evans, Benedict Cumberbatch, Ken Stott, James Nesbitt, Cate Blanchett, Ian Holm, Christopher Lee, Hugo Weaving, Orlando Bloom
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
| |