"Eskorta" to film chwiejący się w posadach. Z jednej strony posiada niebywale intrygujący pomysł wyjściowy i całe mnóstwo wysmakowanych kadrów, o które zadbał Rodrigo Prieto, z drugiej – odpycha bardzo słabym montażem, tworzącym opowieść narracyjnie niespójną, pełną nie tylko pretensjonalnych, ale i zupełnie niepotrzebnych momentów. |
Wydaje się, że we współczesnym kinie western wydaje swoje ostatnie tchnienie. Niegdyś był gatunkiem świetnie prosperującym, tworzącym gwiazdy, utożsamianym z amerykańskim kinem i amerykańską kulturą w ogóle. Dziś westernów już prawie nikt nie produkuje, co kilka lat pojawiają się tylko pojedyncze dzieła, w jakiś sposób nawiązujące do tego nurtu, a które stają się raczej wyrazem nostalgii za "westernem w ogóle", aniżeli pretendujące do bycia kasowymi i klasowymi produkcjami.
Jedną z osób, które sukcesywnie przypominają o tym zapominanym już gatunku jest Tommy Lee Jones. Zresztą nie ma co się dziwić. 68-letni aktor to przecież Teksańczyk z krwi i kości, który doskonale zna historię swojej ziemi i pragnie ją rozpropagować. Do tego stopnia, że trzy z czterech wyreżyserowanych przez niego filmów odwoływały się, bądź odwołują właśnie do spuścizny westernu. Paradoksalnie jednak "Eskorta" to bardziej dramat psychologiczny oprawiony w ramy westernu. Ba. To bardziej antywestern niż western właściwy. Jones odziera Dziki Zachód z wszelkiego romantyzmu znanego z klasyków gatunku, próbuje go zdemitologizować, sprowadzić na ziemię, zapomina o dzielnych kowbojach i brutalnych Indianach (choć i tutaj się pojawią, ale w jednej z najbardziej absurdalnych scen tego filmu) i to z kobiet czyni główne bohaterki. Dodajmy do tego także fakt, że akcja dzieje się w Nebrasce, a bohaterowie podróżują, nietypowo jak na western, z zachodu na wschód, gdzie panuje bonanza i dobrobyt, a już na starcie otrzymamy pomysł bardzo świeży i oryginalny, którym Tommy Lee Jones mógł zwojować wiele.
Tymczasem w miasteczku, w którym żyje Mary Bee, z różnych powodów w szaleństwo popadają trzy kobiety − Arabella Sours (Grace Gummer), Theoline Belknapp (Miranda Otto) i Gro Svendsen (Sonja Richter). Lokalny pastor postanawia wysłać kobiety do znajomego w Iowa, by tam odnalazły spokój. Zadania przewozu tej trójki podejmuje się Mary Bee, której towarzyszyć będzie uratowany przez nią przed powieszeniem George Briggs (Tommy Lee Jones).
Pomysł wrzucenia do jednego pojazdu feministki i milczącego samotnika to istny samograj, o czym mogliśmy się przekonać już wiele razy, chociażby w ostatnim "Mad Maksie" (zresztą podobieństw między tymi filmami jest więcej), jednak relacja w naszym duecie nie angażuje tak, jak powinna. Zarówno Swank, jak i Jones lepiej radzą sobie w chwilach solowych popisów, a film raczej zostanie zapamiętany przede wszystkim dzięki kilku gorzko-śmiesznym momentom, gdzie talent aktorski po raz kolejny objawia właśnie Jones. A historia? – zapytacie. Ta staje się zupełnie obojętna. Co prawda świat wykreowany na ekranie budzi początkowo nasze zainteresowanie. W końcu zostaje ukazany z mocną dozą naturalizmu i realizmu. Dziki Zachód Jonesa to miejsce, gdzie żądzą najbardziej pierwotne instynkty, a człowiek skupia się wyłącznie na tym, aby zapewnić sobie przetrwanie. Bez względu na koszty. Odbiór jednak zostaje zakłócony już w warstwie dialogowej, gdzie dominują frustrująco słabe kwestie. Co gorsza, za późno wchodzi tutaj także wątek dramatyczny, poprzedzony sporą ilością scen, które: po pierwsze – są zupełnie niepotrzebne, po drugie – wieją nudą, a po trzecie – wydają się być okrojone do granic możliwości, wrzucone bez ładu i składu, bo ktoś nakazał, że mają się w filmie znaleźć. Strzałem w dziesiątkę okazało się za to powierzenie kamery operatorowi Rodrigo Prieto. Autor zdjęć do "Aleksandra", "Tajemnicy Brokeback Mountain", "Operacji Argo" czy "Wilka z Wall Street" to jakość sama w sobie, a jego zdjęcia, mimo że chłodne i oszczędne, są przepiękne oraz bardzo symetryczne. Powoduje to, że bohaterowie w obiektywie Meksykanina stają się jedynie malutkimi pionkami w rękach Matki Natury, ledwo odstającymi od ziemi elementami, które w każdej chwili można zdeptać, zgnieść, zdmuchnąć – jednym słowem – usunąć. To prawda, że "Eskorta" jest filmem nieśpiesznym i kontemplacyjnym. Prawdą jest, że momentami to dzieło poruszające i przygnębiające. Rację ma także ten, kto twierdzi, że dzieło Teksańczyka zadaje pytania o rolę kobiety w społeczeństwie miasteczek Dzikiego Zachodu i podejmuje ciężki, acz interesujący temat szaleństwa w tej epoce. To wszystko prawda. Problem jednak polega na tym, że najnowsze dzieło Tommy’ego Lee Jonesa można przyrównać do menu w restauracji Wojciecha Amaro – ma momenty. A te przebłyski geniuszu mieszają się tutaj z niezdecydowaniem, jakby brakiem konkretnej wizji. Tak czy inaczej, miłośnikom gatunku polecam, choć musicie być przygotowani na to, że nie uświadczycie tutaj tradycyjnych kalek i standardowych zagrań znanych z klasyków gatunku. I to właśnie chyba w tym tkwi jakaś dziwna moc tego filmu. No i oczywiście w ostatniej scenie...
|
Ocena:
ESKORTA (2014)
Tytuł oryginalny: The Homesman
Reżyser: Tommy Lee Jones
Obsada: Hilary Swank, Tommy Lee Jones, Miranda Otto, Grace Gummer, Sonja Richter, John Lithgow, Meryl Streep
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
|
|