"Wolny strzelec" to idealny przykład na to, jak bardzo odbiór filmu uzależniony jest od dobrego aktorstwa. Bo choć dzieło Gilroya jest ciekawą, przerysowaną satyrą na współczesne media, to bez fenomenalnego Jake'a Gyllenhaala debiut kalifornijskiego reżysera nie radziłby sobie tak dobrze. |
Lou (Jake Gyllenhaal), aby przeżyć, dorabia sobie jak tylko może. Tu kradnie pokrywy od studzienek kanalizacyjnych, tam zegarek. Pewnego dnia przejeżdża obok wypadku samochodowego, z którego dwóch funkcjonariuszy próbuje uratować kobietę. Na miejsce przyjeżdżają łowcy newsów polujący na gorący temat. Lou, zafascynowany pracą pseudodziennikarzy, kupuje kamerę oraz radio-nasłuch i zaczyna krążyć po Los Angeles w poszukiwaniu sensacji. Relacje z miejsc wypadków i zbrodni sprzedaje lokalnej telewizji. Nie przeszkadza mu wejście na teren prywatny, filmowanie umierających czy przenoszenie zwłok w celu zrobienia lepszego ujęcia. Wszystko to bowiem służy znalezieniu materiału idealnego. "Wolny strzelec" w karykaturalny sposób szydzi ze współczesnych mediów. Coś, co kiedyś miało służyć społeczeństwu, dziś staje się biznesem. Medialna machina, wpatrzona w pieniądza i słupki oglądalności, w nosie ma rzetelność dziennikarską. Coraz częściej publikowane są niesprawdzone informacje, powiela się lub tworzy plotki. Nawet mało istotna informacja staje się przedmiotem poważnych dyskusji i sporów. Powszechnie postępująca tabloidyzacja i homogenizacja treści sprawia, że jeśli temat nie jest szokujący i kontrowersyjny, to nie warto o nim wspominać. Przy uzyskiwaniu informacji przekraczane są kolejne granice intymności. Kiedy czasu antenowego nie poświęca się celebrytom, materiał o zwykłych ludziach musi być naprawdę mocny. W tabloidowym przekazie uderza uproszczony obraz świata, który dzieli go jednoznacznie na dobrych i złych, bogatych i biednych, mądrych i głupich... I właśnie w tym świecie idealnie odnajduje się socjopatyczny Lou. Jak sam o sobie mówi, jest człowiekiem, który ludzi rozumie, ale ich nie lubi. Traktuje ich jako przedmioty, coś, co można posiadać, a co najważniejsze - coś, na czym można zarobić. I tak, ciągle w drodze, jeździ od jednej tragedii do drugiej, nagrywając nieszczęścia innych. Pojawia się tam, gdzie krew, przemoc, pieniądze i tragedia. Świat krwiopijczych mediów coraz bardziej go pochłania. Wrzeszczcie może powiedzieć, że znalazł pracę, której może się bez reszty poświęcić, w której doskonale się odnajduje i która sprawia mu przyjemność. Jego kolejne materiały stają się dla niego narkotykiem, przynoszącym krótkotrwałe szczęście. Wydania wiadomości, w których emitowane są nagrania zrobione przez Lou, wzmacniają jego pewność siebie, a także uczucie bezkarności. Główny bohater pozwala się temu wciągnąć. Jak w nałogu, potrzebuje coraz większych doznań, większej tragedii. Słowem - newsa idealnego - pełnego krwi, cierpienia, wydarzającego się w odpowiedniej scenerii. I to właśnie główny bohater i wcielający się w niego Gyllenhaal jest największym atutem filmu Gilroya. Wychudzony, z przetłuszczonymi, zaczesanymi do tyłu włosami i psychopatycznym wzrokiem przypomina śmierć. I tak jak śmierć się zachowuje. Towarzyszy ludziom w ich ostatnich momentach życia. Gyllenhaal w "Wolnym strzelcu" gra rewelacyjnie. Za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie, przykuwa uwagę widza. Jego występ jest magnetyczny i elektryzujący. Idealnie przedstawia mieszankę wybuchową, jaką jest Lou. Aktor do roli schudł 10 kilogramów i po raz kolejny ukazuje, że w aktorskich przemianach jest coś, co sprawia, że bardziej je doceniamy. Wszyscy zachwycają się bowiem kolejnymi wariacjami Daniela Daya Lewisa, fascynują Christianem Bale'em i jego rolą w "Mechaniku" czy "Fighterze". Wielu pamięta występ McConaughey'a z "Witaj w klubie". Wszystkie te przeistoczenia nadają postaciom pewnego rodzaju realizmu - urzeczywistniają je. Podobnie jest Jake'em Gyllenhaalem i jego bohaterem. Biorąc pod uwagę fakt, że Akademia Filmowa uwielbia aktorskie metamorfozy, można przewidywać, że nominację do Oscara ten trzydziestotrzyletni Amerykanin ze szwedzkimi korzeniami ma w kieszeni. Bardzo dobrze spisują się także partnerujący Gyllenhaalowi Rene Russo i Riz Ahmed. Russo idealnie oddaje upadającą gwiazdeczkę telewizji, która bez namysłu chwyci się brzytwy, aby utrzymać się na medialnym statku. Ahmed z kolei świetnie sprawdza się jako sumienie głównego bohatera. To on jest osobą, która próbuje utrzymać go w ryzach, stara się zahamować jego popędy i przemówić mu do rozumu. Na uwagę zasługuje także montaż i zdjęcia. Gilroy wraz Robertem Elswitem fenomenalnie ukazali życie metropolii. Los Angeles w filmie jawi się jako labirynt dróg i autostrad, a oświetlone neonami ulice zdają się być idealnym środowiskiem dla kamery i rozkwitającego przemysłu "informacyjnego". "Wolny strzelec" to opowieść dosadna i mocna, lecz nie pozbawiona schematów i uproszczeń. Rewelacyjne zdjęcia i montaż, a także muzyka Jamesa Newtona Howarda pozwalają rozkoszować się seansem, który niezaprzeczalnie jest emocjonującym przeżyciem, głównie jednak za sprawą magnetycznego, będącego w życiowej formie, Jake'a Gyllenhaala. |
Ocena:
WOLNY STRZELEC (2014)
Tytuł oryginalny: Nightcrawler
Reżyseria: Dan Gilroy
Obsada: Jake Gyllenhaal, Rene Russo, Riz Ahmed, Bill Paxton
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także: