Epicentrum - recenzja filmu
"Rozwiane" wątpliwości
Warner Bros., studio, które niegdyś znane było z tworzenia społecznie nastawionych dramatów, od pewnego czasu zajęło się produkcją filmików o pogodzie. Mieliśmy "Twister" (1996) i "Gniew oceanu" (2000), a teraz mamy "Epicentrum" - film o największym tornadzie wszech czasów. W sumie, cała fabuła skupia się w tym jednym zdaniu. |
Swoją drogą, nie wiem dlaczego ten film zyskał polski tytuł "Epicentrum", skoro, jak dobrze pamiętam z lekcji geografii, epicentrum to miejsce na powierzchni ziemi położone najbliżej ogniska... trzęsienia ziemi. Chyba, że się mylę?
Nie do końca wiadomo, kto jest tutaj głównym bohaterem: czy Gary (Richard Thorin Dębowa Tarcza Armitage), samotny ojciec i wicedyrektor liceum w małym miasteczku Silverton i jego dwaj nastoletni synowie Donnie (Max Deacon) i Trey (Nathan Kress) czy zespół łowców tornad kierowany przez Pete'a (Matt Walsh), z którym pracuje meteorolog Allison (Sarah Wayne Callies). Nie mówiąc już o gronu kolejnych bohaterów, którzy tylko czają się by pojawić się w kadrze, choćby to było zupełnie dla filmu niepotrzebne. A przecież i tak wszyscy wiemy do czego to wszystko zmierza - do wielkiej ostatecznej demolki, zniszczenia wszystkiego, co się tylko dało w komputerze wytworzyć. Zbyt wiele czasu poświęca się w filmie na wprowadzenie bohaterów. Drugą sprawą jest to, że jest ich tutaj zbyt wielu. Połowę śmiało można by wyrzucić, zwłaszcza, że są zupełnie zbyteczni (patrz: historia dwóch przygłupów). Myślę, że gdyby skupiono się tylko na jednej grupie bohaterów, film mógłby na tym zyskać. Scenariusz Johna Swetnama jest prosty, nie pogłębia swoich bohaterów, a bardziej schematyczny już chyba być nie może. Ojciec jak zwykle jest zajęty, synowie są buntowniczy, jest kilka romansów, które w ostateczności są zupełnie zbędne, bo niedokończone, pojawia się cham i para głąbów. Nic w tym ani unikatowego, ani ciekawego. Co łączy jednak wszystkie te osoby? Wszyscy uzbrojeni są we wszelkiego rodzaju kamery. Ten wątek akurat można zaliczyć filmowi na plus i jest w miarę przyzwoicie rozwiązany fabularnie. W dobie robienia zdjęć jedzeniu w restauracjach, niezliczonej liczby filmików wszelkiej maści na serwisie YouTube i różnorakich publikacji w sieci, wszechobecne kamery nie tylko nie rażą, a są nawet dobrym rozwiązaniem. "Epicentrum" staje się więc filmem w stylu found footage. Operatorami filmu stają się sami aktorzy. Pojawia się charakterystyczna chybotliwa praca kamery, naturalistyczna gra aktorów, ujęcia z kamer przyczepionych do pojazdów, kasków i proste, spontaniczne dialogi, które mają podkreślać realizm filmu. Jednak filmów tego rodzaju jest już na pęczki, więc ciężko uznać ten element produkcji za bardzo oryginalny. Aktorzy nie mają za dużo do roboty, po prostu są i uciekają, wrzeszczą, krzyczą, nie mają czasu nawet ze sobą pogadać. W troszkę powściągliwym Armitage’u ciągle widzę krasnoluda, mimo że jest bez brody. Callies jak zwykle gra to samo, co w "The Walking Dead" czy "Prison Break". Jedynym dobrym punktem jest Nathan Kress w roli sarkastycznego młodszego brata. Radzi sobie bardzo dobrze i to tylko za jego sprawą ten film ma jakikolwiek dowcip warty uwagi. Mimo to, wiem, że nikt nie idzie do kina na ten film, aby cieszyć się ze świetnych dialogów. Film tego rodzaju ma sprawić, że będziesz trzymać się mocno fotela, kiedy kolejne tornada zmiatają wszystko w zasięgu wzroku. Trzeba przyznać, że reżyser Steven Quale (facet, który pracował jako drugi reżyser przy "Titanicu" i "Avatarze") i jego zespół osiągnęli bardzo dobre efekty specjalne. Tornada są niezwykle autentyczne, niekiedy przerażające. Widać, że czasami twórców poniosło (niby takie małe miasteczko, a nie dość, że ma lotnisko, to jeszcze na nim mnóstwo najwyższej klasy olbrzymich samolotów pasażerskich), ale CGI nie razi po oczach, można nawet powiedzieć, że film jest dobry w tych momentach, w których na pierwszy plan wysuwa się tornado. Z filmami katastroficznymi jest taki problem, że ciężko jest dobrze nakreślić postacie. Dominującą rolę bowiem zawsze będzie odgrywać kataklizm, który zabierze znaczną część czasu filmu, zwłaszcza przy tak posuniętej technice. Aby dobrze zbudować bohaterów musiałby chyba powstać serial, który przez swoje rozłożenie w czasie, mógłby wszystko ładnie pogodzić. Zatem, jeśli ktoś lubi oglądać jedno wielkie zniszczenie, które powodują tornada i zastanowić się, jak się to ma do rzeczywistości, która tak często dotyka mieszkańców pewnych rejonów Ameryki, to ten film będzie niezłą zabawą i dobrym posiłkiem dla oka (słowo uczta to byłoby jednak za dużo). Jeśli jednak ktoś szuka czegoś więcej, to w tym filmie na pewno tego nie znajdzie.
Ocena:
|
EPICENTRUM
Tytuł oryginalny: Into The Storm
Reżyseria: Steven Quale
Obsada: Richard Armitage, Sarah Wayne Callies, Matt Walsh, Max Deacon, Nathan Kress, Alycia Debnam Carey
Źródło zdjęć: Materiały dystrybutora
14 sierpnia 2014
Zobacz także:
|
|