Jak w sklepie z zabawkami
Każdy z bohaterów "11 minut" Jerzego Skolimowskiego wydaje się przeżywać najbardziej dramatyczny dzień w swoim życiu. Solidarnie z nimi cierpiałem i ja, tylko że minut... osiemdziesiąt.
|
Naprawdę nie wiem, co wśród weneckich widzów wzbudziło taki zachwyt, że zgotowali najnowszemu filmowi Jerzego Skolimowskiego owacje na stojąco.
Od dwóch dni staram się bowiem znaleźć jakiś pozytywny aspekt tego filmu, bo ostateczna pointa, że decyzje, które podejmujemy na co dzień, mają wpływ na decyzje i życie innych, wydaje się mi być jednak tylko banalnym frazesem. Od dwóch dni zastanawiam się także, dlaczego na 40. Festiwalu Filmowym w Gdyni film ten zdobył nagrodę specjalną jury za "oryginalność koncepcji artystycznej". Przecież najnowsze dzieło Skolimowskiego jest jedną wielką kalką – dziełem, które ktoś zmontował z powycinanych fragmentów innych filmów znalezionych przez przypadek w szafie. Et voilà. Takie rzeczy jak u Pana Jerzego widzieliśmy już w wielu filmach, że wspomnę tu chociażby "Miasto grzechu", "Biegnij Lola, biegnij" czy "8 części prawdy". Kręcenie tego filmu musiało przypominać wejście dziecka do sklepu z zabawkami. Twórca solidnego "Essential Killing" skacze pomiędzy rozwiązaniami montażowymi jak mała latorośl pośród tysiąca zabawek, nie mogąc się zdecydować, którą opcje/zabawkę wybrać. "11 minut" sprawia wrażenie, jakby twórcy po raz pierwszy podpatrzyli gdzieś "super ekstra" rozwiązania formalne i tak bardzo się im spodobały, że za wszelką cenę chcieli je umieścić w swoim dziele. Mamy więc raz po raz nikomu nie potrzebne momenty w stylu found-footage z kamery w laptopie czy na komisariacie, to znów wracamy do korzeni i oglądamy film w bardziej klasycznej wersji, po to, aby za chwilę oglądać świat z perspektywy... dyszącego psa. Do dziś doszukuje się sensu w tym zabiegu...
Jesteśmy zmuszeni do głębokiego, maksymalnego wręcz skupienia, aby połapać się w chronologii prezentowanych na ekranie wydarzeń. Wydaje się więc, że etap postprodukcji nie za bardzo się udał. Słaby montaż sprawia, że kuleje tutaj dynamika, siada napięcie i dbałość o szczegóły. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że zostało to już zrobione lepiej i bardziej efektywniej w wielu innych filmach.
Skolimowski wprowadza do fabuły surrealistyczne, niejako apokaliptyczne wydarzenia – samolot, który leci zbyt nisko nad wieżowcami; tajemniczy wyciek, który wydaje się płynąć w górę; jeszcze bardziej tajemniczą twarz na ekranie telewizora, która przepowiada koniec dotychczasowego porządku; martwy piksel na monitorze policjanta, a także dziwną plamę na niebie. Wszystkie te elementy miały służyć uwypukleniu symboliczności i metafizyczności dzieła, ale w ostateczności bardziej drażnią i śmieszą, aniżeli zmuszają do zadumy. Ot, takie megalomańskie zabawy.
Dodajmy do tego także bardzo marny scenariusz, który z polskiej aktorskiej pierwszej ligi tworzy seryjnych statystów z paradokumentalnych produkcji w stylu "Dlaczego ja?". Aktorzy tacy jak Andrzej Chyra, Agata Buzek, Dawid Ogrodnik, Piotr Głowacki, Jan Nowicki czy Richard Dormer, którzy potrafią przecież grać, za sprawą drewnianych dialogów staja się kartonowymi i karykaturalnymi postaciami. Gołym okiem widać, że ekipa bardzo się męczy każdym wypowiadanym zdaniem. Jak gdyby w ich gardłach znalazły się odłamki szkła, a kolejne kwestie powodowały w ich ciałach nieodwracalne uszkodzenia.
"11 minut" to nic innego jak tandetny scenariusz, męczący montaż i irytujące dialogi. Katharsis staje się tutaj moment napisów końcowych, kiedy wiemy już, że nie będziemy się musieli dalej męczyć. Za co te pochwały i wyróżnienia? Za co polska kandydatura do Oscara? – ja się pytam. I tylko Warszawa wydaje się być w tym filmie taka wielka, nowoczesna i piękna...
|
Ocena:
11 MINUT (2015)
Tytuł oryginalny: 11 minut
Reżyseria: Jerzy Skolimowski
Obsada: Richard Dormer, Paulina Chamko, Wojciech Mecwaldowski, Andrzej Chyra, Agata Buzek, Dawid Ogrodnik, Piotr Głowacki, Jan Nowicki
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
|
|