Bone Tomahawk - recenzja filmu
Nadzieja umiera ostatnia
Debiutujący mocnym "Bone Tomahawk" S. Craig Zahler w iście krwawym i autentycznie dzikim stylu pakuje tytułowy toporek głęboko w pamięć widza, sprawiając, że jego film nie opuści go na długie godziny. |
Malutka mieścina w zapomnianym przez Boga miejscu o wdzięcznej nazwie Bright Hope w sezonie spędu bydła zdaje się zastygać w bezruchu. Na kilka miesięcy w miasteczku zostają tylko kobiety, dzieci i bezrobotni. Na ulicach nie widać żywej duszy, właściciel saloonu może pomarzyć o godziwym zarobku, a miejscowy szeryf z braku obowiązków oddaje się lekturze starych, wysłużonych archiwów i popijaniu zupy kukurydzianej.
Tę harmonię i spokój zburzy tajemniczy przybysz, który nagle pojawi się w miasteczku. Nikomu nie zdradzi, że przed przybyciem do Bright Hope brał udział w napadzie, a uciekając zbezcześcił indiański cmentarz. Swoim dziwnym zachowaniem prowokuje szeryfa. Wywiązuje się kłótnia, oprych dostaje kulkę w nogę, trafia do więzienia, a zadania zoperowania rannego podejmuje się piękna lekarka (Lili Simmons), której mąż leży unieruchomiony w domu. I kiedy wydaje się, że sprawa została zażegnana, bandzior już niedługo zawiśnie na pobliskim drzewie, a Bright Hope wróci spokojnie do swojego stanu wegetacji, rankiem okaże się, że cela jest pusta, a znajdujący się w niej do niedawna ludzie zostali porwani przez krwiożercze plemię Indian-kanibali, którego cmentarz został naruszony. Czwórka mężczyzn, którzy ostali się w Bright Hope – rozważny i stonowany szeryf Franklin Hunt (Kurt Russel – klasa!), jego wiekowy, niezwykle gadatliwy zastępca Chicory (Richard Jenkins), tajemniczy dandys-perfekcjonista John Brooder (rewelacyjny Matthew Fox) oraz kulejący mąż uprowadzonej Arthur O’Dwyer (Patrick Wilson) – z poczucia obowiązku wyrusza na ratunek pani doktor.
Tak zarysowana fabuła to istny samograj, z którego niejeden zrobiłby przepełnioną wartką akcją i pościgami produkcję z indiańskim trupem ścielącym się gęsto. Nie tym razem. Przepojona makabrą ekspedycja do jądra ciemności staje się dla S. Craiga Zahlera idealną okazją do wnikliwej obserwacji bohaterów, ich charakterów oraz sposobu bycia. Bo choć za punkt honoru czterej jeźdźcy stawiają sobie uratowanie porwanych, każdy pojęcie rzeczonego honoru i moralności rozumie zupełnie inaczej. A droga, którą będą musieli przebyć, nie tyle sprawi, że nagle rzucą się sobie w ramiona, ile pozwoli im wzajemnie się uzupełniać i tolerować.
|
Reżyser umiejętnie żongluje schematami różnych gatunków (począwszy od westernu, a na czarnej komedii i horrorze gore kończąc). Zdecydowanie bardziej interesuje go jednak właściwe nakreślenie charakterów niż efekciarskie rewolwerowe pojedynki, powodowane laskami dynamitu wybuchy czy dynamiczny napad na ekspres. Bo budowani w niespiesznym rytmie według ogranego westernowskiego klucza bohaterowie w "Bone Tomahawk" zostają obdarzeni bardziej skomplikowanymi osobowościami niż się nam początkowo wydaje. Obserwujemy każdy ich ruch, czujemy towarzyszące im uczucia. Słowem: nie tracimy z oczu ani minuty z tego, co staje się ich udziałem, a potem stopniowo wyrabiamy sobie o nich zdanie. Reżyser ze swoją niemal medytacyjną ślamazarnością, wzmocnioną zamiłowaniem do długich ujęć, pieczołowicie odwzorowanych szczegółów oraz zaciemnionych, bliskich horrorowi pomieszczeń, kreśli uniwersalne portrety ludzi zanurzonych w życiu na Dzikim Zachodzie. Życiu, w którym bezlitosnemu, popełnionemu beznamiętnie i mechanicznie mordowi towarzyszy leniwa pogaduszka o farmazonach.
Debiutanckie dzieło S. Craiga Zahlera to więc nic innego jak trwający przeszło dwie godziny angażujący widza mariaż westernu z kanibalistycznym horrorem. Kierowani poczuciem obowiązku mężczyźni zdają sobie sprawę, że z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej pchają się w paszczę lwa, a otaczająca ich symfonia zdziczenia przesiąknięta podskórnym lękiem coraz bardziej i bardziej odbiera im resztki nadziei. Bo "Bone Tomahawk" to także dosadna przypowieść o archetypicznym pojęciu męstwa, słuszności poświęcenia, a także o zasadności przemocy. O walce o ostatni oddech człowieczeństwa, ledwie zipiącego pośród wszechogarniającego zła zamieniającego ogarniętych zwierzęcą chciwością ludzi w szaleńców. Zła, które zmaterializowane zostje tutaj do postaci prymitywnych kanibali, którzy – warto zauważyć – również mają swój niezbyt wyszukany kodeks – atakują przecież wyłącznie celę, w której znajduje się potępiony złoczyńca. Oprócz autorskich wizji wychodzących spod kamer braci Coen czy Quentina Tarantino filmów o kowbojach w świecie blockbusterów można ze świecą szukać. Wydaje się jednak, że western znalazł swoją niszę poza głównym nurtem i już niebawem może przeżywać swoiste odrodzenie. Za nami "Eskorta" Tommy'ego Lee Jonesa i "Slow West" Johna Macleana, a przed nami majaczy choćby "The Duel" z Liamem Hemsworthem, Woodym Harrelsonem i nabożeństwami wężowników w tle. Tymczasem bardzo udany "Bone Tomahawk" Zahlera staje się mocnym powiewem świeżości pośród nużącej epoki trzęsących się kamer i nakładających się na siebie feerii wybuchów generowanych na ekranach komputerów.
Ocena:
|
BONE TOMAHAWK (2015)
Tytuł oryginalny: Bone Tomahawk
Reżyseria: S. Craig Zahler
Obsada: Kurt Russel, Richard Jenkins, Matthew Fox, Patrick Wilson, Lili Simmons
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
28 kwietnia 2016
Zobacz także:
|
|