Creed: Narodziny legendy - recenzja filmu
Zejść niepokonanym
Młody, energiczny i wybuchowy "Creed" może i jest w stanie przetrwać ciężkie dwanaście rund z bardzo doświadczonym i wysłużonym już "Rockym", ale doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że na punkty raczej nie wygra. |
Znaleźliśmy się w czasach, w których sentyment za dawnymi filmowymi przeżyciami doprowadził do tego, że Hollywood, znalazłszy widownie, na której może zarobić, serwuje nostalgiczne powroty starych bohaterów. Była siódma część "Szybkich i wściekłych", z kin na dobre jeszcze nie zszedł siódmy epizod "Gwiezdnych wojen", a my dostajemy kolejnego przedstawiciela starej gwardii, czyli mierzącą się z legendą sportowego kina kontynuację przygód Rocky'ego Balboa, na dobrą sprawę również będącą rundą numer siedem.
Nie jest to jednak typowe rozwinięcie historii o "Włoskim Ogierze", ponieważ film Ryana Cooglera stawia tym razem na zupełnie nowe twarze i, opierając się na starej historii, próbuje rozkręcić coś nowego. Reżyser, który za sobą ma całkiem udany debiut pod postacią "Fuitvale Station" (Michael B. Jordan również zagrał tam główną rolę), z melancholijną łezką w oku i miłością do dawnej bokserskiej opowieści postanawia więc ciężar swojego filmu przenieść na niejakiego Adonisa Creeda (Jordan), zagubionego i wkurzonego nieślubnego syna pamiętnego Apolla – faceta, który niegdyś był zaciekłym rywalem i jednocześnie wielkim przyjacielem Rocky'ego.
niechętny, dostrzega w końcu w Donnie'em potrzebną siłę i determinację ojca. Przy wsparciu legendarnego pięściarza Creed Junior będzie chciał udowodnić swoją wartość, stworzyć własną legendę i pokazać, że nie pojawił się na tym świecie przypadkowo.
Chyba żaden inny sport nie był tak często eksploatowany na srebrnym ekranie jak właśnie boks. Jeszcze nie tak dawno w polskich kinach mieliśmy przecież "Do utraty sił" z Jakiem Gyllenhaalem w roli głównej, a dwa lata temu nie kto inny jak Sylvester Stallone i Robert De Niro spotkali się na planie nostalgicznej komedii "Legendy ringu". Zresztą pierwszym filmem, który możemy nazwać sportowym, był (a jakże!) "Boks mężczyzn" – nakręcony w 1891 roku w laboratoriach Thomasa Alvy Edisona sześciorundowy mecz bokserski między Mikiem Leonardem i Jackiem Cushingiem, za który bardziej znany Leonard otrzymał 150 dolarów honorarium, a jego przeciwnik – 50. |
Problem tego typu kina polega jednak na tym, że od czasów "Rocky'ego" i "Wściekłego byka" produkcje z rękawicami bokserskimi w tle, powstające jak grzyby po deszczu, nie specjalnie się od siebie różnią. Wielokrotnie powtarzają schematy, które pierwotnie zadziałały w pamiętnych dziełach Johna G. Avildsena i Martina Scorsese, a przez to odpychają przewidywalnością, nieścisłościami i uproszczeniami. No bo jak inaczej mówić o filmach, w których raz po raz obserwujemy wyciągniętą z kapelusza walkę z aktualnym mistrzem świata, podczas której bokserzy prawie w ogóle nie trzymają gardy, tylko dają się łoić po twarzach, wytrzymując nieprawdopodobne lanie do ostatniej, dwunastej rundy. Obowiązkowo mamy tu także większy lub mniejszy dramat, z którym bohater zmaga się przez większość filmu, podstarzałego mentora i rzewną miłość, a wszystko to prowadzi do finałowej walki, dzięki której bohater odnajduje wewnętrzny spokój i odkupienie.
Na dobrą sprawę tym, któremu najbardziej przeszkadza nazwisko "Creed", jest sam Donnie. Reszta świata ma to głęboko w poważaniu. Czasem ktoś coś napomknie, czasem wyśmieje, ale ogólnie nie robi wielkiej afery. To w głowie młodego Creeda narasta poczucie urażonej dumy wywołane brakiem szacunku. Chłopak nie wygląda jednak na takiego, który musi cokolwiek udowadniać. Wszelkie problemy, które widzimy na ekranie, są skutkiem wybuchowego charakteru bohatera i jego wielkiego "focha" na cały świat. Creed Junior w przeciwieństwie chociażby do Rocky'ego nie bije się z braku lepszych perspektyw, a dlatego, że to lubi, sprawia mu to satysfakcję. Balboa, potomek włoskich imigrantów, uosabiał wizję "amerykańskiego snu", zarabiał na chleb mięśniami, bo głową nie dał rady. Walczył, aby przetrwać. Młody Creed wręcz przeciwnie. Cały film będzie skupiał się zatem na starciu bohatera z samym sobą. Tylko że nie do końca możemy się w ten wyczerpujący pojedynek ze swoimi słabościami, lękami i frustracjami wczuć.
Jeśli już mowa o "Włoskim Ogierze", to przykro to stwierdzić, ale oprócz Sylvestra Stallone niewiele dają filmowi inne postacie. Wdowa po Apollo (w tej roli Phylicia Rashad), która adoptuje małego Adonisa, pojawia się tu raptem w trzech, zrobionych nomen omen po macoszemu scenach, a uroczy związek z Biancą (Tessa Thompson) sprowadza się wyłącznie do stereotypowego zapychacza. Szkoda, bo młoda bohaterka miała zdecydowanie więcej do zaproponowania – bardzo ciekawą i niebanalną historię, z której można było wykrzesać wzruszający i (co najważniejsze) niewymuszony wątek. Głównym atutem filmu jest więc przede wszystkim jego warstwa realizacyjna. Ryan Coogler, mimo płycizn scenariusza, potrafi utrzymać widza w niepewności i zaciekawieniu głównie za sprawą zrealizowanych z polotem sekwencji treningów i walk. Twórcy zadbali także o odpowiednią dawkę realizmu i naturalizmu. Z kadru dosłownie wylewają się krew, pot i łzy, czyli to, co dwóch gości walczących na ringu lubi najbardziej. Nic dziwnego. W końcu zdjęcia do filmu zrealizowała Francuzka Maryse Alberti, ta sama która fotografowała staczającego się bohatera Mickeya Rourke w "Zapaśniku". Całość dopełnia fantastyczna ścieżka dźwiękowa, która choć na pierwszy rzut ok... ucha wydaje się dosyć współczesna i bardzo hip-hopowa, w rzeczywistości niepewnie i subtelnie nawiązuje do swoich poprzedników.
odbijały się problemy Stanów Zjednoczonych, dziś ledwo stoi na własnych nogach. Na jego twarzy maluje się uczucie wstydu, zażenowania, w końcu bezradności. Czterdziestoletnia historia kina odchodzi w zapomnienie. "Jesteś przyszłością, ja przeszłością" – rzuca do Cooglera, odbierając nagrodę za swoją rolę Stallone.
Niegdyś żwawo wbiegający po filadelfijskich schodach Rocky, dziś w tym samym miejscu ledwo stawia krok za krokiem. Wypalony, samotny, nierozumiejący świata. To właśnie jego postać paradoksalnie przykuwa najwięcej uwagi, pokazując tym samym, że pomimo szczerych chęci zapoczątkowania czegoś nowego, to wciąż Rocky zagarnia całe przedstawienie. To obserwowanie Stallone'a na ekranie sprawia najwięcej satysfakcji. O reszcie zapomni się za kilka dni... Filmy sportowe związane są z kultem bohatera, nostalgią i sentymentalizmem. I jeśli właśnie w taki sposób spojrzy się na "Creeda" i jego mrugnięcia okiem do zaznajomionego z serią o Rockym widza, to seans będzie naprawdę udanym. Oglądać Sly'a, który po tylu latach wspina się na aktorskie wyżyny, to uczucie bezcenne. To dla takich kreacji idzie się do kina. Z drugiej jednak strony, jeśli chodzi o główną historię, to brakuje jej nieco więcej emocji. Film nie potrafił mnie dostatecznie zaangażować, a seans oglądało się przez większość czasu bez większego przejęcia wydarzeniami. Braku zaskoczenia opowieścią się spodziewałem, ale wierzyłem, że Coogler będzie miał więcej do zaproponowania.
|
Ocena:
CREED. NARODZINY LEGENDY (2015)
Tytuł oryginalny: Creed
Reżyseria: Ryan Coogler
Obsada: Michael B. Jordan, Sylvester Stallone, Phylicia Rashad, Tessa Thompson
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
10 stycznia 2016
Zobacz także:
|
|