Biblia od zawsze wpływała na artystów i ich sztukę. Nic zatem dziwnego, że stała się także inspiracją dla kina. Już w 1897 roku podjęto próby sfilmowania niektórych fragmentów, a zawarte w niej opowieści zaczęto traktować jako zestaw gotowych scenariuszy. Ridley Scott, jeden z największych reżyserów współczesnego kina, również postanowił spróbować swoich sił w tej tematyce i wyreżyserował historię Mojżesza - jednej z najczęściej ekranizowanych biblijnych postaci. Zupełnie niepotrzebnie. |
Hollywood raz na jakiś czas przenosi na ekran historię Mojżesza. Mieliśmy już "Życia Mojżesza" w 1909 r., "Dziesięcioro przykazań" w 1956, a nawet film animowany pt. "Książę Egiptu" z 1998. Żydowskie dziecko, adoptowane przez córkę faraona, które wyrasta na proroka, wyprowadza Żydów z Egiptu i przekazuje Narodowi Wybranemu dziesięć przykazań - ciężko o bardziej filmową historię. Niestety Scott nie wykrzesał z niej tyle, ile można było. A że postać Mojżesza przewija się w trzech religiach, to i problemy musiały piętrzyć się już od samego początku. Tuż po ogłoszeniu obsady, reżyserowi zarzucono rasizm, gdyż w swoim najnowszym projekcie w głównych rolach obsadził aktorów, którzy raczej korzeni z krajów Bliskiego Wschodu nie mają (stąd na ich twarzach olbrzymie ilości bronzera), a inne rasy i narodowości uczynił w swoim filmie niewolnikami. Później pojawił się zarzut, że film zafałszowuje historię, podając, że to Żydzi zbudowali piramidy w Egipcie. Dostało się także wizerunkowi Mojżesza, który zamiast laski w ręku dzierży miecz, a sam zachowuje się bardziej jako wprawny generał, aniżeli natchniony prorok. Swoje trzy grosze dorzucili także muzułmanie, którzy piętnują jakiekolwiek portretowanie proroków, przez co film został zakazany w Maroku, Egipcie, a także kilku krajach Zatoki Perskiej. Również chrześcijanom wizja brytyjskiego reżysera nie przypadła zbytnio do gustu. Zarzucali, że niewierzący reżyser nie obdarzył materiału źródłowego odpowiednim szacunkiem. Oliwy do ognia dolała także interpretacja Boga, który bohaterowi w Biblii objawia się pod postacią krzewu gorejącego. W filmie został przedstawiony jako jedenastoletni chłopiec. Konserwatywny amerykański radiowiec Glenn Beck stwierdził, że Mojżesz, jeden z bardziej pokornych ludzi w historii, jawi się w "Exodusie..." jako członek Al-Kaidy, a Bóg jako chłopiec przypomina bardziej buddyjskiego mnicha, który ciągle parzy herbatę. A sam film? Najnowszą produkcję Ridleya Scotta się po prostu ogląda. Nic więcej. To kawał spektakularnego kina, z bardzo dobrym montażem i świetnymi efektami specjalnymi. W tej warstwie niczego nie brakuje. Wręcz przeciwnie. Sceny z dziesięcioma plagami zostały poprowadzone fenomenalnie, przy zachowaniu ciągu przyczynowo-skutkowego. Wieńcząca sekwencja śmierci pierworodnych synów była jedną z najlepiej sportretowanych i zinterpretowanych scen, jaką widziałem w filmach o Mojżeszu. Dzieło brytyjskiego reżysera nie niesie jednak ze sobą niczego wartego głębszych przemyśleń. Postacie są jednoznaczne i nie są interesujące, a ich intencje i zamiary nie potrafią zaangażować. Aktorskich szarży i przyciągających kreacji w tym filmie nie uświadczymy. Christian Bale, co prawda jest gwarancją pewnej jakości, jednak podejrzewam, że jego obecność w tym filmie nie była podyktowana chęcią zmierzenia się z ciekawym wyzwaniem aktorskim, a raczej kwestiami finansowymi, a jego nazwisko za zadanie ma przyciągnąć widzów do kin. Podobnie rzecz tyczy się Joela Edgertona, dla którego rola Ramzesa była raczej spacerkiem. Na drugim planie pojawia się całkiem sporo gwiazd i gwiazdeczek, jednak ich role są raczej epizodyczne i mało znaczące. Zobaczymy Johna Turturro, Aarona Paula, Marię Valverde, Bena Mendelsohna, Sigourney Weaver i Bena Kingsleya. Ten ostatni szczególnie często występuje w filmach o tematyce religijnej. W "10 przykazaniach" (2007) wystąpił w roli narratora, w "Józefie" (1995) zagrał Putyfara, a także sam wcielił się w tytułowego bohatera "Mojżesza" (1995) w telewizyjnych adaptacjach Biblii. Najlepszym, co się jednak mogło filmowi przytrafić, to wspaniała muzyka Alberto Iglesiasa. Co prawda trąca patosem, jednak zarzucanie tej ścieżce dźwiękowej, jak i całej produkcji, że jest zbyt podniosła, to jak denerwowanie się, posiadając w domu kota, że ten zostawia na dywanie i kanapie sierść. Ekranizacje biblijne na pewno czynią z Pisma Świętego przekaz bardziej przystępny, z drugiej jednak strony - dokonują uproszczeń, co nieodłącznie wiąże się z wszelką wizualizacją tekstu literackiego. Ridley Scott w swoim "Exodusie..." jest tego idealnym przykładem. A za podsumowanie tego filmu niech Wam posłużą słowa samego reżysera, który w jednym z wywiadów powiedział: "Filmy są po to, by je oglądać. Jasne, można nakręcić jakąś wielce artystyczną opowieść, dajmy na to, o szydełkowaniu. Ale kto kupi bilet na coś takiego? Przyznam Ci się, że za każdym razem, gdy przychodzą mi do głowy pomysły tego rodzaju, wolę wstać z fotela i pograć w tenisa. Mam pewność, że przynajmniej sztuka na tym nie straci." |
Ocena:
EXODUS: BODOWIE I KRÓLOWIE (2014)
Tytuł oryginalny: Exodus: Gods and Kings
Reżyseria: Ridley Scott
Obsada: Christian Bale, Joel Edgerton, John Turturro, Aaron Paul, Maria Valverde, Ben Mendelsohn, Sigourney Weaver
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
| |