Miles Davis i ja - recenzja filmu
Wielka improwizacja
Don Cheadle. To imię i nazwisko będzie odmieniane w tej recenzji przez wszystkie możliwe przypadki. Nie ma się co dziwić. 51-letni aktor nie tylko bowiem zagrał w "Miles Davis i ja" główną rolę, ale także napisał do niego scenariusz i sam go wyreżyserował. I to z całkiem niezłym skutkiem.
"Historie trzeba opowiadać z pasją" – mówi w jednej ze scen filmu Davis i nie da się ukryć, że Cheadle wziął sobie słowa artysty do serca. Widać bowiem, że reżyser eksperymentuje i szuka właściwego podejścia do tematu. Nie chce zrobić z historii słynnego jazzmana kolejnej poprawnej, ale pozbawionej wyrazu i autorskiego stempla biograficznej opowiastki. Zamiast tego bierze jedno wydarzenie z życia gwiazdora i pozwala, aby to właśnie ono opowiedziało jego historię. Historię prawdziwego Davisa. Cheadle pragnie, aby temperament i charakter legendarnego muzyka wybrzmiał przez pozornie nic nieznaczące gesty i niby przypadkowe reakcje. Od szczegółu do ogółu – mówi reżyser.
"Miles Davis i ja" nie ma więc jasno określonej struktury. I choć trzon produkcji stanowi pewien niemal gangsterski epizod z życia Davisa, to trudno tu powiedzieć, co faktycznie jest prawdą, a co podsyconą alkoholem i narkotykami psychodeliczną halucynacją. Droga, którą muszą w pewnym momencie przebyć główni bohaterowie (Milesa poznajemy oczami dziennikarza Rolling Stone'a Dave'a Bradena, który postanawia przeprowadzić z nim wywiad, wplątując się przy tym w niemałą aferę), staje się nieco urojoną i bardzo metaforyczną opowieścią o życiu Davisa. Cheadle bawi się więc formą, eksperymentuje z montażem, żongluje gatunkowymi schematami, pokazując przy tym (i dzięki temu) jakie sprzeczności miotały samym jazzmanem. Raz chaotyczny, grubiański i agresywny, innym razem charyzmatyczne uosobienie harmonii i precyzji.
Ta nieregularna struktura filmu ma jednak swoją cenę. Jakkolwiek poznajemy, że Davis był muzycznym kameleonem o talencie, który pozwolił mu na redefinicję całego gatunku, tak nie dowiemy się za dużo o samym życiu bohatera. Kto więc nie zna dorobku muzyka, ten może czuć się nieco oszołomiony, gdy nie pozna zbyt wielu przełomowych wydarzeń w jego karierze. Z drugiej jednak strony popatrzmy na to w ten sposób – gdyby ktokolwiek chciał zagłębić się w pełną biografię wielkiego Milesa Davisa, to musiałby zrobić po prostu jakiś serial. Zresztą, że wyraźnie zapatrzonemu w Davisa Cheadle'owi nie o odhaczanie faktów z życia chodzi, a o pokazanie, jakim był człowiekiem. A Miles był w pewnym momencie swojej kariery ewidentnie samotny, antypatyczny, rozpamiętujący przeszłość (zwłaszcza nieudane małżeństwo z tancerką Frances Taylor), która popycha go w uzależnienie od środków przeciwbólowych i innych używek.
Co prawda nie da się ukryć, że przeplatające główną historię retrospekcje nie są najwyższych lotów. Więcej. Z czasem coraz mniej nas interesują. Brakuje im energii, tempa, charyzmy. Słowem – nie oddają wielkości bohatera, o którym opowiadają. "Miles Davis i ja" ciągnie bowiem niemal wyłącznie sensacyjna intryga. Kiedy stetryczały Davis wyciąga zza pazuchy spluwę i w oldschoolowym samochodzie wyrusza wyrównać rachunki w pogrążone w ciemności miasto, wtedy angażujemy się na całego. Zwłaszcza, że nocnym scenom towarzyszy jego piękna muzyka, ze swej natury przecież idealnie kochająca nocny glamour. Bo to właśnie muzyka gra tutaj nadrzędną rolę. Nie dość, że prawie w ogóle nie opuszcza filmu, to jeszcze uderza nas ogromny szacunek i uznanie reżysera dla twórczości ikony jazzu. Cheadle śmiało korzysta więc z dorobku artysty i ilustruje nią każdy stan psychofizyczny Davisa. Bo jazz – jak mawiał muzyk – to improwizacja. Takie też było jego życie. I taki też jest o tym życiu film.
Ocena:
|
MILES DAVIS I JA (2015)
Tytuł oryginalny: Miles Ahead
Reżyseria: Don Cheadle
Obsada: Don Cheadle, Ewan McGregor, Emayatzy Corinealdi, Keith Stanfield
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
|
|