Tylko do października 2013 roku franczyza "Szybkich i wściekłych" zarobiła na całym świecie blisko 2,3 bilionów dolarów, dzięki czemu stała się największą serią w historii studia Universal, a samych "Szybkich i wściekłych" śmiało można nazwać prawdziwym fenomenem. Co ciekawe jednak, początkowo nic na to nie wskazywało… |
Po pierwszej, czysto sensacyjnej części opowiadającej o kryminalnym półświatku obracającym się wokół nielegalnych wyścigów, przyszedł czas na dwa kolejne epizody, które nie dość, że prawie w ogóle nie były związane z oryginałem, to dodatkowo większość ekipy znanej z pierwszego "odcinka" nie chciała w nich wystąpić. Kiedy już wydawało się, że seria zakończy swój żywot jako DVD, które leży w koszu w marketach elektronicznych z napisem "Filmy za 9.99", nagle przyszła część czwarta, a wraz z nią większość obsady, do której dołączyli kolejni gwiazdorzy, jak na przykład Dwayne Johnson. Odtąd seria nabrała nie tylko tempa, ale i dystansu.
Tempo i oczekiwania zdecydowanie wzrosły w 2013 roku, kiedy to w wypadku samochodowym tragicznie zginął Paul Walker – odtwórca roli Briana O’Connora. Twórcy jednak nie zaprzestali prac nad filmem. W niezrealizowanych scenach Briana zagrali bracia Walkera, na których sylwetki cyfrowo naniesiono twarz Paula na etapie postprodukcji. "Szybcy i wściekli" stali się przy tym namacalnym przykładem na to, jak śmierć dobrze sprzedaje się w dzisiejszych czasach. Wiele osób bowiem wybierze się głównie po to, aby zobaczyć ostatnią rolę Walkera. Muszę Was jednak uspokoić. Sceny, w których aktor został wygenerowany cyfrowo są prawie niezauważalne. Nie wiem, czy jest sens, żeby przytaczać w tej recenzji opis fabuły tego filmu. Ma bowiem ona w "Szybkich i wściekłych 7" takie znaczenie, jak Polska dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jako że głowa mocarstwa zza Oceanu zawsze podkreśla, jakim to nasza ojczyzna jest wielkim sojusznikiem dla jankeskich braci, tak i tutaj, żeby formule recenzji stało się zadość, parę słów o wydarzeniach w najnowszym filmie Jamesa Wana wspomnę. Malezyjski reżyser znany głównie z horrorów, takich jak "Piła", "Obecność" czy "Naznaczony", motywem przewodnim filmu uczynił zemstę. Dopaść naszą paczkę chce bowiem niejaki Deckard Shaw (Jason Statham), były brytyjski agent służb specjalnych, który zamierza pomścić swojego brata Owena poturbowanego w poprzedniej części przez bohaterów. Wydaje się jednak, że wspomniana zemsta pozostała wyłącznie na papierze, bo cały scenariusz sprowadza się raczej do odwiedzania pięknych miejsc na naszej planecie (Abu Dhabi, Kaukaz, Dominikana czy Los Angeles) i dokonania tam dzieła zniszczenia. Brak w tym filmie ciekawej intrygi, a przede wszystkim skupienia się na jakimś jednym aspekcie. Reżyser i jego ekipa skaczą z kwiatka na kwiatek, a poczynania bohaterów nie mają żadnego sensu. Przykład? Proszę bardzo. Deckard Shaw chce dopaść ekipę, a ekipa chce dopaść Shawa. Co robi nasza drużyna? Bierze robotę od agenta rządowego polegającą na odbiciu hakera, który wynalazł program umożliwiający odnalezienie Shawa w kilka sekund. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że twórcy co jakiś czas przypominają sobie o naszym antagoniście i niczym za dotknięciem zaczarowanej różdżki nagle wrzucają go w centrum akcji, w której znajdują się główne postacie. Nie ma co więc ukrywać. Formuła serii zdążyła się już wyczerpać i z każdym kolejnym odcinkiem coraz mniej w nim fabuły i treści, a coraz więcej eksplozji przypominających te z filmów Michaela Baya. Najnowsza część przygód Dominica Toretto i jego "rodziny" ma tyle wspólnego z pierwotnym pomysłem, co hathawayowska "siła miłości" z fizyką w "Interstellar" Christophera Nolana. Przez lata seria wyewoluowała tak bardzo, że dziś śmieje się z samej siebie i przypomina autoparodię. Absurd goni absurd. Bzdura goni bzdurę. Kiedy jednak przyjmiemy do naszej świadomości fakt, że akcja filmu dzieje się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości łudząco przypominającej tą, którą znamy z komiksów, a postaci "Szybkich…" są niczym nieśmiertelni i niezniszczalni superbohaterowie, którzy zamiast mocy mają swoje samochody – wtedy dopiero będziemy w stanie dobrze się na tym seansie bawić. Przyznam szczerze, że ja nie do końca łapię taką konwencję i kierunek, jaki przyjęła seria. Najmilej wspominam pierwszą część, dlatego świetnie bawiłem się w momentach, w których twórcy z sentymentem nawiązywali do poprzednich części. Film co jakiś czas puszcza do widza oczko, nieraz naśmiewając się ze swoich wad i fabularnych rozwiązań znanych z poprzednich części. Z sentymentem twórcy wspominają także Paula Walkera. Najnowsza część "Szybkich…" staje się niejako hołdem dla zmarłego aktora. Ironia losu, jaka spotkała odtwórcę roli Briana ukazuje idealnie, że życie pisze różne scenariusze, nawet te najbardziej absurdalne. Końcowa sekwencja wypadła więc znakomicie – jest jedną z najbardziej wzruszających i szczerych. Idealnie spina 14 lat "Szybkich i wściekłych" w jedną całość, jedno uniwersum. Widać, że ekipa świetnie się na planie całej tej serii bawiła wyśmienicie. I to właśnie ta ekipa, odzwierciedlająca całą gamę prostych, podstawowych, w końcu pozytywnych wartości, jakimi są lojalność, przyjaźń, braterstwo i rodzina jest chyba najmocniejszym punktem tego cyklu.
|
Ocena:
SZYBCY I WŚCIEKLI 7 (2015)
Tytuł oryginalny: Furious 7
Reżyseria: James Wan
Obsada: Vin Diesel, Dwayne Johnson, Paul Walker, Jason Statham, Tyrese Gibson, Michelle Rodriguez, Ludacris, Jordana Brewster
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
|
|