Koniec czerwca i początek lipca obfitował w powroty wielkich gwiazd światowego kina. W roli Terminatora ponownie na ekranie zobaczyliśmy Arnolda Schwarzeneggera, a niegdysiejszy "Leon zawodowiec", Jean Reno, tym razem zawodowo został dziadkiem (recenzja "Lata w Prowansji"). Jednak największy, ale to największy come back na srebrnym ekranie zaliczył bez wątpienia pewien znany syn włoskich emigrantów – Al Pacino. |
Niegdysiejszego, niezapomnianego Micheala Corleone czy Tony’ego Montanę (ale także Franka Serpico i Sonny'ego Wortzika, których wykreował pod czujnym okiem mojego ukochanego Sidneya Lumeta) aktualnie możemy oglądać w roli ślusarza z małego miasteczka w Teksasie w "Manglehorn" Davida Gordona Greena (jeszcze nie miałem okazji oglądać), a także jako podstarzałego, zmęczonego życiem rockmana w "Idolu" Dana Fogelmana.
Ten ostatni film bardzo luźno inspirowany jest autentyczną historią, która przydarzyła się Steve’owi Tilstonowi – folkowemu muzykowi z Wielkiej Brytanii. Artysta po 34 latach otrzymał bowiem list. Nie był to jednak byle jaki list, a wiadomość od samego Johna Lennona, który poruszony pewnym wywiadem udzielonym przez Brytyjczyka postanowił do niego napisać, aby ten pozostał wierny swojej muzyce.
naprawdę solidny. W swojej roli-samograju jest wielki i gra z charakterystyczną dla siebie lekkością i charyzmą. Warto też dodać, że rola Collinsa jest pierwszą w jego karierze, w której sam śpiewa. Przebój, który występuje w filmie, został nagrany przez niego podczas autentycznego koncertu. W trakcie występu zespołu Chicago, podczas przerwy, Al Pacino wszedł na scenę i przed publicznością koncertową wykonał swój utwór. Scena ta nabiera więc niebywałej autentyczności, a także pewnego rodzaju dwuznaczności. Nie trudno bowiem odnosić roli w "Idolu" do kariery Ala, która (nie ukrywajmy tego) zaczęła ostatnimi czasy podupadać (zobaczcie materiał, w którym brał udział w 2011 roku, przy okazji kręcenia filmu "Jack i Jill").
Szkoda tylko, że historia artysty, który na stare lata postanawia na nowo zdefiniować swoje życie, szybko przeradza się w bardzo, ale to bardzo przewidywalny dramat rodzinny. Tak czy inaczej, jeśli wybieracie się na seans, spodziewajcie się przede wszystkim dobrej rozrywki. Film jest całkiem zabawny i lekki w odbiorze. Głównie za sprawą autentycznego, wyluzowanego Pacino, ale bardzo dobrze spisuje się także drugi plan (fenomenalna Annette Bening, rosnący z roli na rolę Bobby Cannavale i magnetyczny Christopher Plummer w roli menadżera-przyjaciela). Uważajcie także na jakieś łezki, które mogą zakręcić się w Waszym oku. Sam wzruszyłem się ze dwa, trzy razy. Ponoć nawet Pacino po pierwszej projekcji filmu przyznał, że płakał po ostatniej scenie, co mu się jeszcze nigdy nie zdarzyło, oglądając siebie na ekranie. Ciekawe jednak, czy dlatego, że film sam w sobie jest dla niego tak bardzo wzruszający, czy może dlatego, że wydaje się, że lata świetności Ala nieubłaganie zmierzają ku końcowi. A szkoda. Nie miałbym nic przeciwko, żeby jego kariera trwała wiecznie. A Wy?
|
Ocena:
IDOL (2015)
Tytuł oryginalny: Danny Collins
Reżyseria: Dan Fogelman
Obsada: Al Pacino, Annette Bening, Jennifer Garner, Bobby Cannavale, Christopher Plummer
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
|
|