Rekiny wojny - recenzja filmu
Scorsese w wersji light
Wojna to śmierć. To zbrodnia. To piekło. Ale także fantastyczne źródło dochodu. Jeśli więc wojna może być całkiem opłacalnym biznesem, to możemy być pewni, że raczej nie pozostawi zbyt wiele czasu na pokój.
Obrazuje to już pierwsza scena "Rekinów wojny" Todda Phillipsa, kiedy jeden z głównych bohaterów przygląda się amerykańskim żołnierzom z perspektywy ich wyposażenia. Tu kilkaset dolarów za buty, tam kilka tysięcy za karabin. "Business is business" – powiadają więc i w tej branży, licząc kolejne centy ze sprzedaży naboju. A że czasami ma ich być sto milionów, to już inna sprawa...
Twórca trylogii "Kac Vegas" wziął na warsztat historię dwóch dwudziestoparolatków – Davida Packouza i Efraima Diveroliego (Jonah Hill i Miles Teller), którym udało się zbić fortunę, wykorzystując niezbyt jasne zapisy w prawodawstwie amerykańskim i mało znany projekt rządowy, pozwalający ich niewielkiej firmie brać udział w przetargach na kontrakty dla amerykańskiej armii. Panowie zaczynają co prawda skromnie, ale im dalej w świat wybiera się amerykańskie wojsko, tym więcej pieniędzy udaje się im zdobyć. Nie od dziś jednak wiadomo, że chciwość marnym jest doradcą i prędzej czy później nasz duet wpada w tarapaty. Kiedy bowiem bohaterowie zdobywają kontrakt na uzbrojenie wojska stacjonującego w Afganistanie opiewający na 300 milionów dolarów, zaczynają się schody. Aby go bowiem zrealizować, muszą podjąć współpracę z typami spod niekoniecznie właściwych gwiazdek.
Jego problem polega jednak na tym, że choć historia sama w sobie jest intrygująca, to z czasem sposób jej przedstawienia zaczyna nużyć i po mniej więcej połowie filmu orientujemy się, że reżyser nic nam już nowego nie opowie. To, co na początku "Rekinów wojny" zapowiada niesamowitą opowieść, pełną energii i ciętego dowcipu, z czasem kończy się banałem, przewidywalnością i zupełną bezpłciowością. "Rekiny wojny" nie są więc ostatecznie ani polityczną satyrą na amoralnych handlarzy bronią, ani też pełnoprawną, prześmiewczą komedią, do której materiał źródłowy wydawał się wprost stworzony. Phillipsowi wychodzi coś w stylu dziwacznej hybrydy "Wilka z Wall Street", "Big Short" i "Pana życia i śmierci". A przynajmniej część z Was wie doskonale, że jak się zbyt dużo namiesza, to nie wychodzi to dobrze dla zdrowia.
Reżyser nieustannie grzęźnie w gatunkowych schematach, puszczając raz po raz oczko do widza zaznajomionego z dorobkiem Scorsese czy De Palmy, ale zupełnie zapomina o bohaterach. Nie poświęca wystarczająco dużo czasu na wejście w głąb psychiki postaci, przez co jego film staje się pozbawioną elementów zaskoczenia, eskapistyczną rozrywką, która ostatecznie wywołuje jedynie uczucie zawiedzenia. Kiedy wjeżdżają na ekran napisy końcowe, widz nie czuje już kompletnie nic. Nie ma w nim ani żadnego oburzenia, ani gromadzonej przez seans energii, ani nawet głośnych śmiechów.
Znacznie lepiej "Rekiny wojny" wypadają, jeśli się na nie spojrzy jak na historię męskiej przyjaźni, zanurzonej w testosteronie, narkotykowych oparach i tonach naboi. Bohaterowie ignorują brutalność wojny i decydują się ją sami współtworzyć tylko po to, aby spełnić swój amerykański sen i zaspokoić swoje maczystowskie pragnienia, oscylujące wokół dominacji i fascynacji "Człowiekiem z blizną". Wątek ten zresztą nie wybrzmiałby w filmie tak dobrze, gdyby nie para głównych aktorów. To właśnie dzięki duetowi Hill-Teller da się ten film oglądać i nawet kilka razy uśmiechnąć. A w normalnych okolicznościach występ w "Rekinach..." przyniósłby Hillowi nominację do Oscara. Gdyby tylko film był tak dobry jak jego rola...
Ocena:
|
REKINY WOJNY (2016)
Tytuł oryginalny: War Dogs
Reżyseria: Todd Phillips
Obsada: Miles Teller, Jonah Hill, Bradley Cooper, Ana de Armas
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
|
|