Ponad rok przyszło polskim widzom czekać na "Brud" – film, w którym znajdziemy wszystko to, co najbardziej ohydne, brutalne, wulgarne i ekstremalne. W ekranizacji prozy Irvina Welsha ("Trainspotting") komedia przeplata się z tragedią, ironia z dosadnością, a przemoc i seks przenikają się z szaleństwem w tańcu zwanym autodestrukcją. |
Detektyw Bruce Robertson (James McAvoy) jest daleki od bycia przykładnym stróżem prawa. W ilości łamanych przepisów i paragrafów nie dorównałby mu nie jeden przestępca. Pomimo tego, w oczach szefa to właśnie on jest najlepszym kandydatem do awansu. Niestety, jego koledzy z pracy nie dają za wygraną i równie mocno pragną nobilitacji. W zdobyciu upragnionego stanowiska Bruce'owi ma pomóc rozwiązanie sprawy morderstwa na tle rasowym. Tak zbudowana fabuła stanie się pretekstem do ukazania całej serii przekrętów i nadużyć, jakich dopuści się Robertson, aby to właśnie jemu przypadł laur zwycięstwa. "Brud" nie byłby tak dobrym filmem, gdyby nie genialny popis aktorski Jamesa McAvoya. Szkot zerwał z wizerunkiem ułożonego chłopaka i wcielił się w postać do cna przesiąkniętą złem. Bruce w jego wykonaniu to jednostka spaczona (mimo iż bardzo inteligentna, bystra i z poczuciem humoru), niejednoznaczna, złożona i wywołująca przeróżne emocje: zaczynając od początkowej empatii, po odrazę, a kończąc na głębokim współczuciu. Detektyw Robertson to człowiek wyrachowany, nieobliczalny i przebiegły. Z drugiej strony brutalny, do tego niestroniący od wszelkiego rodzaju używek i szybkiego seksu z każdą napotkaną kobietą. To człowiek-kameleon: dokładnie obserwuje otoczenie, a kiedy zachodzi taka potrzeba, przystosowuje się do niego. Ludziom mówi to, co chcą usłyszeć i pokazuje, to co pragną zobaczyć. Manipuluje ludźmi, a dzięki temu zyskuje sympatię i przychylność środowiska. Kiedy już to osiągnie, czerpie z dobrodziejstw innych pełnymi garściami. Okradnie kumpla z loży, zaciągnie do łóżka żonę partnera z policji, wykorzysta orientację seksualną do skłócenia pracowników na komendzie. Za maską cwaniaka i zawadiaki kryje się jednak człowiek słaby, chory i bezradny. Kiedy droga do awansu stanie się coraz bardziej wyboista, Bruce będzie stopniowo tracił kontrolę nad swoim życiem. Wtedy z pomocą znów przyjdą alkohol, narkotyki i coraz bardziej wymyślne rozrywki. Wszystko to, aby wzmocnić u niego wrażenie panowania nad sytuacją. Jak można się domyślić, z każdą kolejną minutą, reżyser filmu (Jon S. Baird) ukazuje studium upadku człowieka, którego pogrążyła ambicja i przeszłość. Kilogramy wciągniętych kresek, hektolitry wypitych drinków i kolejne godziny przygodnego seksu, będą kierowały głównego bohatera nie na szczyt, do upragnionego awansu, a na samo dno. Reżyser filmu bardzo dosadnie i pomysłowo przedstawia kolejne etapy upadku Bruce'a. Montaż jest bardzo dynamiczny, a akcja filmu gna bardzo szybko. Tylko w nielicznych momentach mamy szansę zastanowienia się nad losem detektywa. Wizualnie jest bez zarzutu, a ścieżka dźwiękowa i montaż dźwięku idealnie pasują do kiczowatych scen i żartów sytuacyjnych, które w miarę upływu filmu ustępują miejsca tragicznej walce głównego bohatera. Postać Bruce'a Robertsona to typowy przykład antybohatera. Okazuje się, że nieprzypadkowo tak mocno przemawia on do dzisiejszego widza. Prof. Tomasz Mizerkiewicz pisze: "jego [antybohatera - przyp. mój ;)] przygody obrazują wejście nas wszystkich w kulturę straconych złudzeń. Zamiast amerykańskich snów, licznych iluzji szczęśliwego życia w stabilnym oraz dojrzewającym etycznie społeczeństwie antybohaterowie wyrażają trudne doświadczenia osób żyjących pod naciskiem kryzysu ekonomicznego, coraz lepiej widocznej niemoralności liberalizmu, słabości państwa, więzi wspólnotowych wymagających restytucji na nowych, ale nieznanych dobrze nikomu zasadach". I właśnie dlatego warto obejrzeć "Brud". |
Ocena:
BRUD (2014)
Tytuł oryginalny: Filth
Reżyseria: Jon S. Baird
Obsada: James McAvoy, Imogen poots, Jim Broadbent, Jamie Bell, Eddie Marsen
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także: