Wujek samo Zło
Drżyj Jamesie Bondzie, Jasonie Bournie i Ethanie Huncie. Na wakacyjny ekran wchodzą właśnie nowi-starzy agenci ukrywający się pod kryptonimem U.N.C.L.E. I choć w ogólnym rozrachunku rozrywka to bez polotu, wszystko wskazuje na to, że będziemy mieli okazję obcować z nią jeszcze nieraz.
|
Guy Ritchie zasłynął swego czasu patchworkowymi opowiastkami gangsterskimi, w których prezentował światu różnych typów spod czarnej gwiazdy. Były "Porachunki", był "Przekręt", potem "Revolver", w końcu "Rock'n'Rolla". Wszystkie dzieła cechowały się dynamicznym, efekciarskim montażem, wciągającą akcją, świetną muzyką i humorem czarnym jak smoła. To u niego renomę wyrabiali sobie Jason Statham, Brad Pitt czy Gerard Butler, a dawny piłkarz Vinnie Jones dał się poznać jako aktor.
Potem przyszedł moment, w którym Ritchie postanowił podbić Hollywood i zostać specjalistą od rewitalizacji klasycznych historii. I tak, dwukrotnie ożywił na ekranie opowieści o Sherlocku Holmesie, a w chwili, kiedy to czytacie, jest w trakcie zdjęć do filmu o Królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, o czym informowałem Was swego czasu na Facebooku. Tymczasem aktualnie w polskich kinach wyświetlany jest jego "Kryptonim U.N.C.L.E." – film, który zdaje się być połączeniem tych dwóch wyżej wymienionych ścieżek kariery. Ritchie zabiera się bowiem za odtworzenie popularnego amerykańskiego serialu z lat 60., który opowiada o grupie tajnych agentów, walczących z całym zorganizowanym złem tego świata.
córkę niemieckiego profesora, który zaginął w tajemniczych okolicznościach – muszą przeniknąć do organizacji i powstrzymać ją przed rozpętaniem kolejnej wojny.
Połączenie dwóch światów nie wyszło zarówno Ritchiemu, jak i filmowi na dobre. Reżyser prezentuje szczątkową fabułę, która stanowi tylko pretekst do kolejnych żartów. Tylko że i tutaj coś nie zagrało. Relacja na linii Amerykanin-Rosjanin zamiast być kopalnią kąśliwych dialogów, w rzeczywistości jest dość standardowa. Jest stereotypowo i całkiem przewidywalnie. Brak tu lekkości i uroku charakterystycznego dla poprzednich dzieł. Z całego filmu tylko kilka momentów można w pełni uznać za udane i zabawne. Wydaje mi się, że nie do końca musi to być jednak wina reżysera. Ritchie zajął się bowiem przeniesieniem na ekran serialu z lat 60. Tamtej produkcji nie widziałem, ale podejrzewam, że miała być lekką rozrywką, o dość szablonowym i banalnym humorze, która nie mogła przekroczyć pewnej granicy smaku, którą ustalały ówczesne konwenanse. Nic więc dziwnego, że fabuła zdaje się być dość plastikowa i niezbyt wymagająca. Nadzieję wypatrywałem więc w akcji. Ta, jak na film Ritchiego, jest jednak całkiem przeciętna, wręcz nijaka – brak tu jakichkolwiek emocji, zwłaszcza w drugiej połowie filmu, kiedy wszystkim (zarówno reżyserowi, aktorom, jak i widzom) chodzi tylko o to, żeby dobrnąć jako-tako do końca. Strzałem w stopę okazuje się być tutaj także firmowe zagrania reżysera, czyli sceny objaśniające, co właściwie zaszło kilka chwil temu. Takie zabiegi reżyser stosował ostatnio chociażby w "Sherlocku Holmesie". Tutaj jednak okazują się zupełnie zbędne – sceny są bowiem tak skonstruowane, a fabuła tak banalna, że bez problemu domyślimy się, co się przed momentem wydarzyło. Nie potrzebujemy żadnego wyjaśniania. To tylko odziera film z jakiejkolwiek niejednoznaczności i odbiera widzowi zabawę. Warstwa wizualna filmu została wykonana całkiem porządnie, choć przypomina przestylizowany, steampunkowy świat z "Sherlocka Holmesa". Perfekcyjnie z kolei wyglądają aktorzy. Nie ma się jednak co dziwić. Za stroje bohaterów odpowiada nominowana do Oscara projektantka kostiumów Joanna Johnston ("Lincoln"). Cavill i Hammer idealnie pasują do stylizacji lat 60. Zjawiskowo z kolei prezentuje się w roli twardej Niemki będąca ostatnio na fali Szwedka Alicia Vikander ("Ex Machina", "Son of a Gun", "Siódmy syn"). Pozytywnym zaskoczeniem okazuje się także filmowa famme fatale – Elizabeth Debicki – australijska aktorka urodzona we Francji, a posiadająca polskie korzenie. Jednak poza wyglądem ciężko jest o aktorach cokolwiek powiedzieć. Bo choć od czasu do czasu na ekranie widać zaczątki reakcji chemicznych między głównymi bohaterami, to banalny, nudny scenariusz i nastawienie na akcję nie pozwalają aktorom na zbyt wiele. Najbardziej charyzmatyczny i naturalny z całej stawki wydaje się być ostatecznie Cavill, który idealnie wpasował się w rolę szpiega-szarmanta. W całym filmie, tak jak pisałem tutaj, najlepsza okazuje się muzyka skomponowana przez Daniela Pembertona, w której, jak to przy okazji Ritchiego bywa, znalazło się mnóstwo piosenek zakorzenionych w epoce, ale występujących w nowych aranżacjach. Utwory buchają pozytywną energią, elektryzują i same kreują reakcję. Nóżka sama zrywa się do podrygu. Ostatecznie więc, "Kryptonim..." to średnia, niezobowiązująca rozrywka na piątkowy wieczór po pracy. Film nieco zbyt wycackany, biorąc pod uwagę, że Ritchie nieraz wciągał nas już do brudnych, zaciemnionych londyńskich uliczek. Po Guyu "Wujku Samo Zło" Ritchiem spodziewałem się więc o wiele, wiele więcej.
|
Ocena:
KRYPTONIM U.N.C.L.E. (2015)
Tytuł oryginalny: Man from U.N.C.L.E.
Reżyser: Guy Ritchie
Obsada: Henry Cavill, Armie Hammer, Alicia Vikander, Elizabeth Debicki, Hugh Grant
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
|
|