Rok 2009. Na fanowskim forum "Zmierchu", 45-letnia miłośniczka sagi, posługująca się pseudonimem Snowqueen's Icedragon (ale ksywka!), zamieszcza amatorskie opowiadanie sado-maso, którego bohaterami są Edward i Bella. Nieoczekiwanie historia zaczyna zyskiwać popularność pośród nastolatek i ich matek. Co robi autorka? Najpierw wycofuje opowiadanie z sieci, potem zmienia imiona bohaterów, dopisuje kilka pobocznych, nic nie wnoszących wątków i wydaje jako... "50 twarzy Greya". To wiele wyjaśnia, czyż nie? |
Wchodząc na salę kinową, czułem dziwne zakłopotanie. Z jednej strony, skrzętnie wtulone w fotele grupki przyjaciółek, które obserwowały mnie i myślały: "Sam przyszedł na Greya? Musiał chyba pomylić sale". Z drugiej - pary. Panie czekały niecierpliwie na rozpoczęcie seansu, a panowie patrzyli na mnie ze zdziwieniem, a ich wzrok zdawał się pytać: "Przyszedłeś na to z własnej woli? Uciekaj póki jeszcze możesz!". Tak czy inaczej, zasiadłem w fotelu i zacząłem seans. Już na wstępie jednak zaznaczam, że książki Pani pisarki E. L. James nie czytałem i nie zamierzam, więc postaram się w recenzji odnosić jedynie do wartości (lub ich braku) zawartych w filmie Pani reżyserki Sam Taylor-Johnson. Choć nie obiecuje, że się uda. Jak słusznie zauważył bowiem Tomasz Raczek, książka i film stały się fenomenem dlatego, że tym razem w sztuce to kobiety wyraźniej zainteresowały się seksem i zerwały z pewnego rodzaju tabu. Powieść napisała kobieta, reżyserią zajęła się kobieta, scenariusz wyszedł spod pióra nikogo innego jak Kelly Marcel - autorki "Ratując Pana Banksa". A na sali - same kobiety - chichoczące za każdym razem kiedy Christian Grey powie coś "śmiesznego". Książka/film stały się więc dla mnie interesujące jedynie dlatego, że idealnie wpisują się w kulturę masową - stały się jej fenomenem, o którym pisze się książki, organizuje spotkania i zastanawia, co sprawiło, że takie dzieła stały się tak popularne. Sukces, wydaje mi się, leży w postępującej amerykanizacji i homogenizacji kultury, co z kolei prowadzi do tego, że czytelnik/widz dostaje napisany prostym językiem tekst/film. Ot, mało skomplikowaną historię bez wyszukanych metafor i zawiłej akcji. I pewnie nie powiem nic odkrywczego, czego już nie usłyszeliście, bądź nie przeczytaliście, ale ten film nie ma żadnej akcji, żadnej fabuły. To zbiór posklejanych scen, które nie potrafią zaciekawić. Akcja przypomina kolumbijską telenowelę i właśnie w charakterystyczny dla tego gatunku sposób, można rozpisać schemat większości scen. Przedstawiałby się następująco: ona przychodzi i mówi "Nie", on ją namawia i ona jednak się zgadza. Następują urywki scen seksu. Po igraszkach ona ma wątpliwości. Rano mówi o tych wątpliwościach Jemu. On jej mówi, że taki jest i nic na to nie poradzi. Ona mówi, że jednak tak nie chce i... od nowa. Koło się zamyka i będzie zamykać tak przez dwie godziny. W samej historii nie wiadomo zbytnio o co chodzi, więc trzeba użyć wyobraźni. Wyobrażam sobie zatem jak mogło powstawać pisanie tej opowieści: Ona musi być szarą myszka - pomyślała James. A takie ciche i nieśmiałe dziewczyny na filmach noszą kucyki, sprane t-shirty i sweterki. Ok. A i często musi przygryzać wargę. Bo z tego, co kojarzę, to jest podniecające. Dobra, to już bohaterkę mamy z głowy - czas na Greya. On musi być prezesem i miliarderem. Ale na czym polega praca prezesa? Hmm.. Nie mam pojęcia. Wstawię mu w usta frazesy typu: "mają 24 godziny", "informuj mnie", "mam problemy w firmie" i dam mu do podpisywania kilka dokumentów i laptopa Apple'a. Super! Ooo. Ale mam genialny pomysł! Niech oni między sobą też podpiszą kontrakt. Bella, znaczy Anastasia nie będzie go chciała podpisać, a on będzie nalegał. I tak będą się kłócić przez całą pierwszą część. A potem napiszę jeszcze dwie... Historię (a raczej jej brak) mamy z głowy. Czas na aktorów. Dakota Johnson, kiedy pojawia się na ekranie jest drętwa i wygląda tak, jakby się miała zaraz popłakać. W dodatku za każdym razem, kiedy widzi Greya palnie jakąś głupotę, a my, widzowie, co dwie minuty jesteśmy bombardowani zbliżeniami, na których albo zagryza wargę, albo gryzie ołówek, długopis, etc. Wiem, że ten gest jest powszechnie uznawany za zalotny, ale gdy się go widzi sto razy w ciągu dwóch godzin, to koniec końców musi się stać po prostu zbyt nachalny i nudny. Jeśli chodzi natomiast o faceta, który jest temu wszystkiemu winien, czyli Christiana Greya, to Jamie Dornan w swojej roli jest zbyt sztywny. Choć, w sumie, w niektórych miejscach być powinien (hihi, ale żarcik; taki na miarę filmu - teraz wszyscy uroczo chichotają - na filmie to się sprawdzało). Główne postacie są nieciekawe, między bohaterami nie ma żadnej chemii. Sceny seksu z kolei mają choreografię jak z "Dirty Dancing" i nudzą się już po obejrzeniu pierwszej takiej sekwencji. Serio, przy kolejnych nie miałem ochoty na to patrzeć. Nie przez to, że mnie to brzydziło. Było po prostu nudne. Nic nie wnosiło. A "pokój zabaw" Greya wyglądał tak, jakby tam nigdy wcześniej nic się nie wydarzyło. Wszystko się błyszczy, a każda "zabawka" jest na swoim miejscu. Poza tym, twórcy dwoją się i troją, żeby jakimś cudem nie pokazać za dużo ciałka i nie narazić się MPAA - stowarzyszeniu, które nadaje kategorie wiekowe. I przez to, że film ma dotrzeć do jak największej grupy odbiorców i zadowolić każdego, to wszystko, co dzieje się na ekranie jest strasznie miałkie, byle jakie i cholernie się dłuży. Jeśli jest jakaś szansa, że na to jeszcze nie poszliście (a może być ciężko, zważywszy na fakt, że film skusił w miniony weekend 834 tysiące Polaków, co ustanowiło najlepszy wynik w historii polskich kin po 1989 roku), to zastanówcie się dwa razy, czy nie szkoda Wam pieniędzy.
|
Ocena:
PIĘĆDZIESIĄT TWARZY GREYA (2014)
Tytuł oryginalny: Fifty Shades of Grey
Reżyseria: Sam Taylor-Johnson
Obsada: Dakota Johnson, Jamie Dornan
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
| |