Tim Burton jaki jest, każdy wie, a przede wszystkim widzi. Facet stworzył swój własny i niepodrabialny świat, którym raczy widzów już od kilkunastu lat. Nic więc dziwnego, że od jakiegoś czasu słyszy się głosy, że reżyser powleka sam siebie, jest wtórny i nie ma nic nowego do zaproponowania. Tymczasem "Wielkie oczy", mimo że uderzają stylem Kalifornijczyka, są jego nowym wydaniem - dziełem znacznie różniącym się od swoich poprzedników. Z tym zastrzeżeniem, że niesamowita historia, która posłużyła za inspirację, została słabo przedstawiona. |
Burton wygrał u mnie już na starcie tym, że po raz pierwszy od czasów "Eda Wooda" sięga po biografię. I to nie byle jaką. Film opowiada bowiem prawdziwą historię Margaret Keane (Amy Adams) - malarki, której obrazy kobiet i dzieci o tajemniczych, wielkich oczach stały się sławne w latach sześćdziesiątych XX wieku. Sęk jednak w tym, że cały świat zachwycał się jej mężem, Walterem, który przypisał sobie autorstwo intrygujących portretów. Artystka nękana i poddawana manipuacji musiała walczyć o prawdę, uznanie i wyzwolenie się spod wpływu bezwzględnego despoty, oraz z roli, którą narzuca jej społeczeństwo. Stany Zjednoczone w latach 60. to kraj ogarnięty wyścigiem zbrojeń i pracami komisji McCarthy'ego. Senator był inicjatorem kampanii oskarżeń o działalność komunistyczną znanych osób w Stanach Zjednoczonych. Pierwotnie celem komisji było zapobieganie infiltracji instytucji rządowych przez członków Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych oraz agentów NKWD, jednak wkrótce jej działania wymknęły się spod kontroli i skupiły się na innych środowiskach m.in. na Hollywood. Wielu artystów trafiło na tzw. "czarną listę" za rzeczywiste lub domniemane sympatie komunistyczne. Znajdujący się na niej aktorzy, reżyserzy i scenarzyści nie mogli pracować w Hollywood, a jeśli film wyprodukowany w innym kraju miał nazwisko takiej osoby w napisach końcowych - nie wyświetlano go w amerykańskich kinach (to dlatego np. na kopiach "Mostu na rzece Kwai" nie umieszczono nazwiska scenarzysty Carla Foremana). Kobiety w tamtych czasach były wyłącznie tłem dla mężczyzn. Ci byli głowami rodziny, pracowali na jej utrzymanie, a co za tym idzie decyzje, które podjęli, były tymi ostatecznymi. "Idealne" małżeństwo to takie, w którym kobieta dba o dom i dzieci. Nie do zaakceptowania był fakt, aby żona zatrudniła się bez wiedzy i zgody męża lub by kobieta uciekła od swojego wybranka. Historia Margaret Keane staje się więc pewnego rodzaju symbolem emancypacji kobiet i przełomu, jakim był koniec lat 50. i początek 60. Kobiety zaczęły zyskiwać głos, a "idealny" układ związku zaczął odchodzić do lamusa. Dzieje Waltera i Margaret - nowoczesnej, bardzo nieudanej pary - ukazują tę społeczno-kulturową przemianę. Olbrzymim plusem jest rezygnacja ze stałych punktów w filmach Burtona - czyli Heleny Bonham Carter i Johnny'ego Deppa. Muszę jednak przyznać, że pomimo tej jakże korzystnej zmiany, ciekawych bohaterów i intrygującej historii konfliktu interesów dwójki ambitnych ludzi, wizja kalifornijskiego reżysera mnie nie porwała. Nie byłem w nią dostatecznie zaangażowany, a opowieść przedstawiona w filmie została zbyt odrealniona, jakby wyciągnięta z kreskówki. Rozumiem, że Burton uwielbia zabierać nas w świat wymyślony, baśniowy, jednak ta historia wymagała wyrazistości i emocjonalności. Zamiast tego otrzymaliśmy sztuczność i karykaturę. Film sam w sobie stał się obrazem przesadzonym i kiczowatym niczym dzieła Margaret Keane. Do takiego odbioru filmu zdecydowanie przyczynił się Christoph Waltz, którego gra przypomina parodię jego poprzednich ról. Jego kreacja jest jak połączenie Pułkownika Hansa Landy z "Bękartów wojny" i Doktora Kinga Schultza z "Django". Austriak przesadza w swojej grze, zbytnio szarżuje, przez co ciężko jego bohatera traktować poważnie. Człowiek cały czas się zastanawia, jak taki bufon mógł przez tyle lat oszukiwać żonę i miliony osób. I wśród całej tej groteski jedyną poważną osobą wydaje się być bardzo dobra Amy Adams, która wciela się w postać Margaret. Szkoda tylko, że jej wysiłek idzie na marne, gdyż wśród całej przerysowanej obsady i wśród wielu dziwacznych momentów, jej gra po prostu nie pasuje do tego filmu. Wydaje się być wyrwana z kontekstu - wyrwana z zupełnie innego świata. À propos świata. Przed naszymi oczyma ukazuje się filmowy obraz, który posiada przepiękne barwy i śliczne krajobrazy. Trzeba przyznać, że Burton dopieszcza swoje dzieła szczególnie pod względem estetycznym i nie inaczej jest w "Wielkich oczach". Do tego dodajmy ujęcia przypominające stare, czarno-białe filmy z lat 60., a otrzymamy dzieło bardzo dobrze zrealizowane warsztatowo. Pod tym względem jest bardzo, ale to bardzo dobrze. Życie Margaret Keane miało potencjał na soczysty, poważny, dramat psychologiczny z niejednoznacznymi postaciami, opowiadający o nieszczęśliwym związku, ambicjach i poszukiwaniu szczęścia poprzez uznanie i docenienie. W zamian otrzymujemy przerysowaną, groteskową baśń wypełnioną humorem, który odbiera całą powagę sytuacji przedstawionych na ekranie. |
Ocena:
WIELKIE OCZY (2014)
Tytuł oryginalny: Big Eyes
Reżyseria: Tim Burton
Obsada: Amy Adams, Christoph Waltz, Danny Huston, Jon Polito, Jason Schwartzman, Krysten Ritter, Madeleine Arthut
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
| |