Stephen Hawking - geniusz, astrofizyk, ateista, żartowniś, mąż, ojciec, w końcu gwiazda popkultury. Naukowiec nigdy się przed swoją działalnością celebrycką specjalnie nie bronił. Twierdził, że używa jej do popularyzowania nauki. Bardzo chętnie pojawiał się w serialach i teledyskach, a głos z jego syntezatora mowy pojawił się nawet w utworze zespołu Pink Floyd "Keep Talking". Równie chętnie udzielał filmowcom zgody na sfilmowanie swojego barwnego życia. I tak, w 2004 roku za sprawą BBC ukazał się film telewizyjny "Hawking", gdzie tytułową rolę zagrał Benedict Cumberbatch (ostatnio "Gra tajemnic"). Dziesięć lat później historię uczonego przypomina James Marsh ("Człowiek na linie"). |
Problem z "Teorią wszystkiego" jest jednak taki, że to bardziej jest historia o pewnym produkcie medialnym, popkulturowym wytworze, który jest przesłodzony i wyidealizowany, a nie o człowieku z krwi i kości. Ponadto, z samego filmu za wiele dowiedzieć się nie można. Więcej o osobach przewijających się na ekranie dowiedziałem się z informacji na Wikipedii, aniżeli z oglądania produkcji nominowanej do Oscara aż w pięciu kategoriach! Dzieło Marsha ma podobny kłopot, co nasze rodzime "Carte Blanche". Pokazuje historię zdawkowo, nie zagłębiając się w psychologiczne portrety bohaterów. Nie pokazuje bliskich relacji z żoną czy rodziną. Co prawda padają słowa z ust Hawkinga, że kocha żonę, że jej dziękuje, ale nic ponadto. Puste to i nic nie wnoszące. Ich relacja jest zimna, oschła i nijaka. Nie wierzę im po prostu. Żadnych konfliktów, a jeżeli już jakieś się pojawiają, twórcy szybciutko je ucinają. Stephen Hawking (Eddie Redmayne) i Jane Wilde (Felicity Jones) są jak yin i yang, jak ogień i woda, a mimo to w ich życiu nie ma żadnych konfliktów interesów. Wszystko płynie bez jakichkolwiek konfrontacji. Gdy bohater dowiaduje się, że zostały mu dwa lata życia, jego dramat rozgrywa się raptem w dwóch scenach w akademiku. Trochę mało jak na to, że w rzeczywistości Hawking po zdiagnozowaniu choroby przez dwa lata chorował na depresję i nie stronił od alkoholu. Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że film powinien nazywać się jak znany serial "Teoria wielkiego podrywu" (w którym notabene Hawking wystąpił). Kiedy bowiem bohater poznaje Jane i zakochuje się w niej, twórcy postanawiają poświęcić temu wątkowi najwięcej czasu. Jest ckliwie, romantycznie - pełnia szczęścia. Kiedy natomiast bohater broni doktorat, za trzy minuty dowiadujemy się, że jest już znanym na całym świecie naukowcem i celebrytą. Dlaczego? Do końca nie wiadomo. Mało? No to jeszcze jeden przykład: dowiadujemy się, że Hawking napisał książkę, ale o czym była i że stała się bestsellerem - tego już nie. Gdzie natomiast tytułowa teoria wszystkiego? Nie wiadomo. Bowiem fizyka to kolejny słaby punkt filmu. Dziedzina, w której specjalizuje się przecież brytyjski kosmolog i astrofizyk potraktowana została po macoszemu i przyrównana do groszku i ziemniaka. Skandaliczny jest również fakt, że film reklamowany jako opowieść o jednym z najbardziej rozpoznawalnych naukowców, w rzeczywistości o nim nie jest. W centrum znajduje się bowiem żona geniusza, która zostaje tutaj przedstawiona jako zbawicielka głównego bohatera. Rola Hawkinga sprowadza się wyłącznie do tego, że w tym filmie jest. A i to czasami nie jest konieczne, ponieważ wiele jest w "Teorii..." scen, w których naukowiec po prostu nam na kilka minut znika. Z samego filmu dowiedzieć się za to można, że niepełnosprawność objawia się głównie problemami z jedzeniem. A to Hawking próbuje napić się wina z kieliszka, a to piwa z butelki. Co nam jeszcze zostaje? Przecież to Wielka Brytania. Nie może się więc obyć bez herbaty. Więc, moi Drodzy, jest i walka bohatera z tym napojem, który dwoi się i troi, aby zbliżyć cały tułów do kubka herbaty. Napoje załatwiliśmy. Zostały nam jeszcze dania o konsystencji stałej. Hawking nieporadnie próbuje nabrać na widelec groszek, to się krztusi, to znów karmią go małym zielonym warzywkiem (o co chodzi z tym groszkiem? Nie mogli mu zrobić czegoś innego?). Czy zatem w tak infantylny sposób trzeba wpłynąć na emocje widza, żeby dostać Oscara? Gdyby jednak to nie pomogło twórcy zapewnili jeszcze lepszą zagrywkę. Jane zbliża się do Stephena, aby go pocałować, a następnie widzimy scenę, w której trzymają na rękach niemowlę. I tak trzy razy. Tak się wygrywa statuetkę za najlepszy film! Trzeba przyznać, że Eddie Redmayne dobrze udaje Hawkinga, wygląda podobnie jak naukowiec, ale nie ma tutaj za dużo do grania, po prostu wykonuje nienaturalne pozy i miny. Oscar za tę rolę będzie zatem dużym nieporozumieniem. Dziwne, bo szanse paradoksalnie ma chyba największe. Największym plusem jest muzyka Johannssona, która mimo iż tylko towarzyszy wydarzeniom na ekranie, ma w sobie coś interesującego i miłego dla ucha. Powiem krótko. Przygoda "Teorii wszystkiego" z Oscarami to dla mnie nieporozumienie.
|
Ocena:
TEORIA WSZYSTKIEGO (2014)
Tytuł oryginalny: Theory of Everything
Reżyseria: James Marsh
Obsada: Eddie Redmayne, Felicity Jones, Charlie Cox
Źródło zdjęć: materiały dystrybutora
Zobacz także:
| |